Co ma pandemia do płaskoziemców?
Tak się składa, że większość z nas, czy tego chce, czy nie, ulega różnym memom, które nie bez określonego powodu zostały zamieszczone w tzw. mediach. Powodem tym jest skompromitowanie mówiących. Gdyby ktoś nie wiedział o co mi chodzi podam przykład sprzed lat, kiedy to ówczesny prezydent Lech Kaczyński niewyraźnie i z pewnym błędem wymówił nazwisko bramkarza Boruca. W świat poszły memy podające, że prezydent powiedział Barubach, lub jakoś tak. Chodziło o to, żeby zmasowaną kampanią ośmieszyć Kaczyńskiego, ale i o coś więcej: aby przypadkiem nie doszło do merytorycznej dyskusji nad prezydenturą tegoż, a tym bardziej nad jego kontrkandydatami, którzy mogliby się okazać jeszcze gorsi. Bo przecież wystarczy śmiechem zagłuszyć każdy głos rozsądku.
Metoda ta trwa do dziś i dotyczy pandemii. Ludzi rozsądnych (i nie tylko), mających wątpliwości co do oficjalnej wersji wydarzeń nazywa się płaskoziemcami, czyli tymi, co to niby nie wierzą w kulistość naszego globu. Ciekawe co usłyszelibyśmy, gdyby tych wesołków poprosić, by podali 3 dowody na kulistość ziemi? Bo też skąd o tym mieliby wiedzieć, zwłaszcza młodzi, którzy od roku nie chodzą już do i tak słabej przecież szkoły. Ale nie tylko oni, bo większość społeczeństwa, jeśli wierzyć sondażom, wierzy w pandemię i moc szczepionek, choć władza nie ukrywa, że obostrzeń nie zdejmie nawet po zaszczepieniu wszystkich. Powód się znajdzie, np. nowe szczepy wirusa.
W związku z tym warto sięgnąć po klasyczną pozycję Gustawa Le Bona „Psychologia tłumu” z XIX w. doskonale analizującą zjawisko tzw. demokracji. Oto jeden cytat: „Tłum na ogół zajmuje pozycję wyczekującej uwagi, co w nadzwyczajny sposób ułatwia sugestię. Jak zaraza rozchodzi się pierwsza lepsza ujęta w słowa sugestia, opanowuje wszystkie umysły, nadaje im pewien kierunek, każe im dążyć do jak najszybszego urzeczywistnienia panujących w danym momencie idei. Nie ma wtedy znaczenia, czy chodzi o podpalenie pałacu, czy o wielkie poświęcenie, gdyż każdej myśli poddaje się tłum z jednakową łatwością. Zależy to tylko od rodzaju podniety, a nie – jak u jednostki – od stosunku, jaki zachodzi po między mającym się dokonać czynem a nakazem rozumu, który jest w stanie nie dopuścić do jego urzeczywistnienia.”
Kwestia prawdy
W jednym z odcinków serialu „Dr House” tytułowy bohater składa propozycję stażu na jego oddziale, absolwentce medycyny, która akurat odbywa tam praktykę. Niestety, w kilku sytuacjach nie chce ona kłamać, po trosze dlatego, że nie ma w tym wprawy, a po trosze dlatego, że ma inne, jak to się mówi, standardy moralne. Z tego powodu House propozycję cofa, ona jednak może pozostać do zakończenia tzw. przypadku. O co chodzi? Do szpitala trafia 16-latka z różnymi objawami, których nijak nie można zidentyfikować z jedną konkretną chorobą. Aha, i najważniejsze: dziewczyna od lat uprawia żeglarstwo i właśnie za kilka dni ma wypłynąć na najważniejszy w swoim życiu rejs. Czy tak się stanie – zdecydują rodzice, którzy skłaniają się spełnić jej marzenia i wypisać ją ze szpitala. Nawet wtedy, gdy okazuje się, że cierpi na nowotwór kości ramienia i konieczna jest amputacja. House i inni lekarze mają to gdzieś, ale nie lekarka. Nie chcąc dopuścić do rejsu, który musi zakończyć się śmiercią, wstrzykuje do kroplówki środek powodujący wstrzymanie akcji serca i przekonuje rodziców, że to na skutek nowotworu. I nagle akcja przyspiesza. Rodzice zmieniają front i decydują się na amputację, dr House z podziwem, proponuje niedoszłej stażystce staż, bo jednak potrafi kłamać i to lepiej niż on, ona jednak ma ambiwalentne uczucia i odmawia. Nie wie, czy staż odbędzie na innym oddziale, czy też zrezygnuje z zawodu lekarza, o którym miała nieprawdziwe wyobrażenia.
Dlaczego o tym piszę? Dlatego, że większość ludzi ma także błędne pojęcie o publicznej, tj. państwowej służbie zdrowia. Niektórzy tak są nieprzytomni, że nawet pobyt w szpitalu niewiele zmienia w ich postrzeganiu. Tymczasem winny jest zmitologizowany i skorumpowany system, nawet nie poszczególni ludzie, którzy w nim tkwią, a skoro tak, to niewiele mogą zmienić i z czasem, jeśli nie odejdą, jak ta niedoszła stażystka, czy zostaną pozbawieni prawa wykonywania zawodu jak dr A. Martynowska, to staną się tacy jak House, a nawet gorsi. Bo House, przy całej swojej psycho- i socjopatii ma przynajmniej niezwykłą zdolność olśnień diagnostycznych. W filmie rzecz jasna.
Liczy się kasa
Wygląda na to, że za pieniądze można dzisiaj udowodnić każdą naukową prawdę. Oto brytyjscy uczeni odkryli, że koronawirus na tkaninach syntetycznych utrzymuje się kilka dni, a na naturalnych znacznie krócej. Wygląda na to, że do pandemicznego biznesu weszła nowa grupa „tekstylna”, która przy okazji chce sobie upiec swoją pieczeń. Nie jest to zresztą nic nowego, bo już od średniowiecza co najmniej tekstylia były głównym powodem rewolucji, a nawet wojen, jak choćby między Niderlandami a Anglią. No ale tu nie o tekstylia przecież chodzi, lecz o przemysł medyczny.
Starożytna Przysięga Hipokratesa mówiła: „primum non nocere”, a także, że lekarz zobowiązuje się nie podać nikomu, nawet na jego wyraźne żądanie, śmiercionośnej trutki, trucizny ani środka na poronienie, nie mówiąc już o zachowaniu tajemnicy lekarskiej. Dziś składa się tylko przyrzeczenie, a cała reszta poszła na śmietnik. Wraz z nią inna zasada: „medicus curat – natura sanat”, czyli leczy natura, lekarz pomaga. Ma to swoje konsekwencje w tym, że medycyna, ta przynajmniej tradycyjna, ustąpiła na rzecz akademickiej, którą zarządzają firmy farmaceutyczne. Widzimy to na przykładzie szczepionek, których trzeba będzie używać wprost proporcjonalnie do kolejnych mutacji i fal koronowirusa. A że wszyscy mają w tym interes, to pandemia nie szybko się skończy.
Okazuje się też, że firmy farmaceutyczne wydają na marketing ok. 30 mld dolarów, z czego 68% trafia do lekarzy i personelu medycznego. Zważywszy na inne covidowe bonusy jakie rządy udzielają na walkę z pandemią oznacza to, że nikt, poza pacjentami, nie ma interesu w jej wygaszaniu, a i sami pacjenci mają tak zlasowane propagandą strachu mózgi, że nie zdają sobie z tego sprawy.
Co by było jednak, gdyby tak zamiast dopłacać do leczenia wirusa (tak nawiasem, mimo rzekomego postępu nie wynaleziono póki co leku na katar), odwrócić wektor. Czyli wrócić do zasad starożytnej medycyny chińskiej, kiedy to lekarz dostawał pieniądze od pacjenta gdy ten był zdrowy, a gdy zachorował – leczył go na własny koszt. Czyli płacić za zdrowych, a odciągać szpitalom i przychodniom, gdy ludzie zaczną chorować. Od razu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pandemia by wygasła.
Koniec epoki?
Na koniec smutna wiadomość.
17 lutego zmarł na raka płuc Rush Limbaugh. Był ikoną konserwatywnego radia, młotem na lewactwo, autorem książek, także wydanych po polsku i znajdujących się zapewne w zbiorach niejednej biblioteki. Pochowany został na cmentarzu Bellefontaine w St. Louis, a w ceremonii uczestniczyło 40 osób. To kolejny znak czasów, bowiem w najlepszych czasach słuchalność jego radia dochodziła do 40 milionów słuchaczy.
Propagował wolność i indywidualizm, demaskując rozprzestrzeniającą się potęgę silnego, wszędobylskiego, zbiurokratyzowanego państwa. Dla lewicy był rasistą, homofobem, gorszym od Pol Pota, Castro, Mao, czy Chaveza.
Uczył mądrości i wolności płynącej z myśli Konstytucji, ojców założycieli, pozbawiony zazdrości i agresji, wyposażony w charyzmę radiowego proroka przez ponad 30 lat 3 godziny dziennie.
Rok temu Donald Trump, podczas dorocznego raportu o stanie państwa wobec Zgromadzenia Narodowego w Kongresie odznaczył go Prezydenckim Medalem Wolności.
Wraz z nim odchodzi pewna epoka, a nowa zdaje się mieć złowróżbny charakter.