O pieniądzach, jak zwykle
Trwa ciągle spektakl o refundacji leków zapoczątkowany nową ustawą. Potem był protest lekarzy i aptekarzy, którzy w żaden sposób nie chcą na siebie brać odpowiedzialności za skutki podwyżki cen leków o ponad 30%, co wg S. Michalkiewicza „w naszym nieszczęśliwym kraju oznacza eutanazję najstarszej i najbardziej schorowanej, a więc najbardziej obciążającej grupy ludności”. Tak nawiasem, jest to kolejny, obok próby podwyższenia wieku emerytalnego, etap rozwiązania tego społecznego problemu, co jest konsekwencją upadku zasad i podporządkowania prawa naturalnego prawu stanowionemu.
Chyba tylko ludzie najbardziej naiwni mogą sądzić, że chodzi tu o coś innego, np. o to, aby lekarstwa były tańsze. Zlikwidowano przecież także wszelkie programy lojalnościowe i inne formy promocyjnej sprzedaży medykamentów przez apteki. Państwu brakuje pieniędzy, a miałoby ich jeszcze mniej, gdyby do leków dopłacało więcej, to jasne. Zresztą, sposób na tanie leki, podobnie jak i na każdy inny towar jest prosty jak słońce i nie wymaga żadnych nakładów: wystarczy na rynek dopuścić wszystkie produkty farmaceutyczne i zrezygnować z refundacji. Obecnie, nie tylko w Polsce, odbywa się to tak, że jakaś jedna komisja rządowa decyduje, które leki mogą być sprzedawane w kraju, a druga decyduje, które będą refundowane. To jest główny powód drastycznych cen, choć koszty produkcji są wielokrotnie mniejsze. Np. pudełeczko „tic-taców” kosztuje ok. półtora złotego, podczas gdy opakowanie witaminy „C” ok. 6 zł, choć koszt produkcji obydwu jest zbliżony. Gdyby więc usunięto powyższe przeszkody wolny rynek, a więc konkurencja, wymusiłaby spadek cen 6 a nawet 20 krotnie. W normalnym układzie nabywcą leków byłby pacjent,; w obecnym nabywcą jest państwo. To państwo negocjuje z koncernami farmaceutycznymi warunki dopuszczenia na rynek oraz cenę.
Nawiasem mówiąc, 5 lat temu PiS planował podobną ustawę, wg której ceny lekarstw też miały być sztywne, tyle że wtedy protestowała Platforma Obywatelska z Ewą Kopacz na czele. Tą samą, która jako minister zdrowia przygotowała w ubiegłym roku obecną ustawą, a która teraz mówi, że to nie jej problem; słusznie już nie jej. A minister Arłukowicz, taki niby cwaniak, a robi za murzyńskiego chłopca, którego wyrzuci się z pirogi na żer, gdy zagrożenie piraniami wzrośnie. Inna sprawa to to, co dzieje się u Węgrów - naszych Bratanków. Zaczęło się od tego, że węgierski parlament uchwalił prawo pozwalające jednorazowo spłacić wszystkim obywatelom walutowy kredyt hipoteczny po kursie o 1/3 niższym od rynkowego, a potem, jak u Hitchcocka, było coraz ostrzej. Zmieniono pozytywnie konstytucję, ograniczając liczbę posłów z 386 do 199, a także aresztowano szefa i oficerów spec-służb poprzedniego rządu pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Rosji. Co gorsza, w związku z fatalną sytuacją finansów państwa Viktor Orbán podjął radykalne decyzje, jak na odpowiedzialnego polityka przystało. Wprowadził 16-procentowy podatek liniowy, znaczące prorodzinne ulgi podatkowe, cięcia budżetowe, likwidację niepotrzebnych instytucji, nakłada podatki kryzysowe na banki, telekomunikację i hipermarkety, będące, podobnie jak u nas, własnością obcego kapitału, przy jednoczesnym obniżeniu podatków dla małych, rodzimych firm do 10%.
Problem w tym, że choć opozycja organizuje legalne demonstracje, odbywają się tam wolne wybory, wygrywa je centroprawicowy Fidesz, dlatego ten chory świat, no może to przesada, ale UE i USA mówią o zagrożeniu demokracji. Ale, jak to zwykle bywa, demokracja demokracją, a chodzi wyłącznie o pieniądze. Konkretnie, aby Węgry nie poszły drogą Islandii, w której, w wyniku ogólnonarodowego referendum, zadecydowano o nie spłacaniu długów państwa. Postanowiono, niech se państwo zbankrutuje. Precedens Islandii został na „śmierć” zamilczany przez media tak zwanego głównego nurtu i aż strach pomyśleć, co by było, gdyby w ślad za tym poszły inne państwa. A do tego banki nie mogą przecież dopuścić, gdyż ich głównym źródłem zysku jest dług państwowy ciągle spłacany i ciągle rosnący. A zwłaszcza w państwie socjalistycznym.
Weźmy Unię Europejską.
Pod koniec roku gościł na konferencji w Brukseli Michael O’Leary, szef jednej z tzw. tanich linii lotniczych – Ryanair. Krótki, ale za to treściwy wykład dotyczył sukcesu w biznesie, na przykładzie własnym. Krótki ale treściwy wykład (obejrzeć go można na: www.wykop.pl/link/1002487/michael-o-leary-o-glupocie-unii-europejskiej) zawierał to, co każdy prawicowiec wie. Socjalistyczne mechanizmy unijne zabijają przedsiębiorczość. Przeciętny koszt godzinnego lotu głównych zachodnich linii lotniczych to 800 funtów, podczas gdy analogiczny koszt w Ryanair’a jest10 razy mniejszy. Jest tak dlatego, że te pierwsze zarządzane są przez polityków i biurokratów, kierujących się zasadami: „jeżeli coś się rusza – opodatkuj to, a jeśli przestało działać – daj dopłaty”. Dlatego w Ryanairze nie pracuje nikt, kto wcześniej pracował w innych liniach aby nie przenosić stamtąd głupich pomysłów. Obowiązują tu 3 zasady: tani lot, przylot na czas i niegubienia bagażu pasażerów (który mają przy sobie). Jako przykłady bezmyślnej, unijnej rozrzutności O’Leary podał własną podróż do Brukseli. Zapraszająca go Komisja Europejska była gotowa pokryć koszt jego przelotu, pod warunkiem, że drogimi liniami, przejazd z lotniska wynajętą limuzyną a nie tańszą taksówką
i to pod warunkiem, że z drogiego, głównego lotniska, a nie małego, taniego Brussels-Charleois na południu miasta.
A skoro o pieniądzach mowa i żeby nie była „nasza chata z kraja”... Zima na jakiś czas przynajmniej odsunęła temat gondoli na kłodzkiej Młynówce. Na naszym terenie to temat bynajmniej nie nowy. I warto uczyć się na błędach innych. Kilkanaście lat temu w Wałbrzychu wymyślono gondole w „Lisiej Sztolni” - podziemnym tunelu, którym w XVIII w. spławiano węgiel. Początkowo projekt kosztować miał 200 tys. zł a resztę sfinansować miał inwestor niemiecki. Potem Niemcy wycofali się (o ile w ogóle byli) a całość zamknęła się kwotą 6 mln zł.
Z gondoli nic nie wyszło, gdyż poziom wód się podniósł i sztolnię zalał.
W związku z tym mam pytanie: czy w gondole swoje pieniądze zainwestowałby prywatny inwestor i dlaczego?
Problem lepiej widać na przykładzie unijnych dotacji. O ile samorządy zadłużają się bez opamiętania, firmy prywatne coraz częściej rezygnują nawet z już przyznanych dotacji. W ubiegłym roku rozwiązano 987 takich umów – jak ustaliła „Rzeczpospolita”. Podyktowane to jest pogarszającą się sytuacją gospodarczą, w tym znaczącym wzrostem cen, co wpływa na nierentowność inwestycji. Symptomatyczne jest, że Ministerstwo Rozwoju Regionalnego martwi się tym, że może nie wykorzystać budżetu. I nich to wystarczy za cały komentarz.