Fragmenty z pamiętnika - II cz. Okupacja litewsko-niemiecka. Rok 1942 też w miasteczku Kiemieliszki na Wileńszczyźnie, obecnie Litwa.
Z braku miejsca, w izbie mamy kąt wynajęty za szafą, z jednym oknem, które wychodzi wprost na siedzibę władz litewskich. Komendantem jest Litwin w starszym wieku około 50 lat i ma na imię Karol. Karol często do nas zagląda z flaszką, mama alkoholu nie pije. Nie wiem dlaczego, jak mama widzi przez okno, że Karol do nas zasuwa, szybko otwiera okno w komorze i wysyła mnie w pole? Siedzę na miedzy, spoglądam, kiedy mama ręką da znak, że mogę już wracać. Mama jest jeszcze młoda, ładna, może się podobać mężczyznom. Rodzice są rozwiedzeni, mama jest wolna.
Ile razy napotykam komendanta zaczepia mnie, zachwyca się moim biustem. Jak na szesnastą wiosnę życia jestem dobrze rozwinięta fizycznie. Chłopaki się za mną oglądają. Rano budzą nas strzały. Wpadają jak tajfun żołnierze z karabinami i krzyczą: Juden! Juden! Juden! Jak szybko wtargnęli do naszego mieszkania jeszcze szybciej z niego wyparowali. Szukali Żydów - dwóch mężczyzn nie zdążyło uciec, padli twarzą do ziemi w ogrodzie, ale uniknęli zbiorowej śmierci.
Stoimy na drodze, przyglądamy się tragedii żydowskiej - likwidacja getta. Żydzi spędzeni jak bydło na śmierć zbiorową do lasku. Widzimy małe postacie odległości może pół kilometra. Słyszymy jęk, krzyk i płacz, po strzałach cisza. Całe rodziny podchodzą do dołu razem się tuląc, gdy trafiają w nich kule. Dziwimy się dlaczego ludzi wiary mojżeszowej rozstrzeliwuje się w biały dzień na oczach całego miasteczka, a nie w Ponarach k/ Wilna? Mężczyźni idą zakopywać doły. Dzień się skończył i tragedia ludzka. Kim byli ci, co rozstrzeliwali Żydów? Widziałam żołnierzy przez ułamek sekundy. Byli niewysocy, w zielonych mundurach (nie Niemcy). Mama mówi, że to Łotysze.
Zapada zmrok, niebo pokrywa się granatową powłoką. Niespodziewanie zjawia się komendant policji Karol, z kuszącą propozycją, mam pójść z nim do getta i wziąć po rozstrzelanych Żydówkach ich ubiory. Karol widzi jak nędznie chodzę ubrana. Boso. Mam litewskie kłumpie (drewniaki bez palców i pięt na paskach), które spadają z nóg. Idzie jeszcze jedna dziewczynka. Okna w budynku są zabite deskami. Wchodzimy jak do grobowca. Siadam na podłodze i obmacowuję. Może coś namacam ręką. Jest jeden pantofelek, pachnie nowizną. Drugiego nijak nie mogę znaleźć. Komendant krzyczy. Wychodźcie! Nic sobie z tego krzyku nie robię - drugi raz takiej okazji mieć nie będę. Karol jest w strachu. Nie wolno mu było wpuszczać Polek. Komendant stoi na straży a my szabrujemy. Karol świeci latarką, za plecami w pudełku leży drugi pantofelek. Zabieram jedwabną w kolorze granatowym sukienkę w deseń. Ceglasty żakiecik i flanelową, w kolorową kratę bluzeczkę. Ze zdobyczą szybko uciekam do domu. Najpierw przymierzam pantofelki. Są ciasne. Dlatego nie jestem godna nosić piękne pantofelki. Tak zarządził Wszechmogący Bóg. Nie dokonuje się kradzieży w dniu tragedii ludzkiej. Pantofelek należał do dziewczynki pogrążonej w ciemnościach śmierci w lasku. Dla niej zgasły wszystkie żyrandole tego świata.
Rano mama zrywa mnie ze snu i krzyczy: szybko się rusz, ubieraj i wal do Wilna. Karol nie może cie tu zastać! Mam uciekać od komendanta? Nic złego nie zrobiłam. Poszłam po ciuchy żydowskie, bo mnie sam namówił. Nic nie rozumiem o co chodzi. Może żąda zapłaty a mama nie ma pieniędzy? W głowie mi się nie mieści, skąd taki pośpiech do ucieczki. (c.d.n)