Moje Pagóry - fragmnty książki - cz. V: Siekierezada świąteczna
Z siekierą, to byłem ja. Jurek miał niewielką poręczną piłę spalinową, której używał do prac wysokościowych. Dostaliśmy od leśniczego rejon w dość odległych zakątku Gór Bialskich i na dodatek na bardzo stromym zboczu. Choinki, które mieliśmy wyciąć były ładne, regularne i cieszyły oko, ale robota była sakramencka. Trzeci tydzień grudnia, śniegu, zwłaszcza w lesie, dosłownie po pachy, rześki mróz i my w przemoczonych ubraniach szarpiący się z tymi pięknymi choinkami. Najpierw trzeba było popłynąć w śniegu pod górę, potem wielkimi susami holować drzewko w dół zbocza, zwalając się co parę kroków na twarz, bo pod śniegiem były jakieś wykroty, gałęzie, korzenie i wszystko co może przeszkadzać. W ten sposób lądowało się z choinką przy potoku, który nie zawsze udawało się pokonać suchą nogą. Teraz wystarczyło załadować łup do busa lub na przyczepkę i znów wybrać sięw górę zbocza. I tak jakieś dwieście razy, bo na tyle mieliśmy zgodę.
Wieczorem w leśniczówce otrzymywaliśmy asygnatę i nie było już przeszkód, aby zrobić interes życia, czyli sprzedać choinki we Wrocławiu. Branża funkcjonowała według cyklu dwuletniego. Bywał rok, kiedy z różnych powodów brakowało świątecznych choinek i szła w świat informacja, o wielkich możliwościach zbytu tego towaru za dobrą cenę. W następnym sezonie następował z tego powodu najazd leśnych ludków, którzy drepcząc i popierdując z zimna stali na każdym rogu z hałdami choinek, a w ostatni dzień porzucali setki drzewek lub usiłowali je poupychać w jakieś dziury lub zakamarki. Oczywiście w kolejnym roku nie było chętnych do tego biznesu i w mieście znów brakowało choinek. Cykl był bardzo regularny. Staliśmy z Jurkiem pod jednym z supermarketów przez dwa kolejne lata, więc mieliśmy pełny przegląd sytuacji. Raz było lepiej, raz gorzej, ale zawsze najweselszy był dzień ostatni czyli wigilijne przedpołudnie. Wtedy najczęstszymi klientami byli lekko wstawieni panowie, wracający ze skromnego świątecznego poczęstunku w gronie najbliższych… kolegów. Zazwyczaj nasze choinki po paru dniach leżenia na mrozie i tarmoszenie przez klientów też już wyglądały nieświeżo. Niektóre, te z samego spodu przyczepki, były płaskie i przypominały szkielet odfiletowanej ryby, co zresztą od biedy nawiązywało jakoś do świątecznego nastroju. Panowie zazwyczaj nie przejmowali się tym, że towar wyglądał na przeterminowany. Bardziej irytowała ich perspektywa rozmów typu „dlaczego tak późno!?”, „jak ty wyglądasz!?”, „nie mogłeś się bardziej postarać!?”, „co ty sobie w ogóle myślisz!?” itd. Widziałem, że nieśli te płaskie, jak deska do prasowania drzewka bez szczególnego entuzjazmu. Inną kategorią klientów były kłótliwe małżeństwa. Zawsze było tak, że żona stała lekko naburmuszona i próbowała opanować nadpobudliwe dziecko, a mąż otrzymywał zadanie stylu „no idź coś wybierz!”. Mężczyzna kręcił się chwilę trochę zagubiony, aż w końcu wyciągał jedno drzewko, przyglądał się wnikliwie i pytał „może być?” Zawsze wówczas następowała odpowiedź „No co ty! Zwariowałeś? Takie krzywe? I igieł nie ma w ogóle”. „Nie jest takie złe… ” – pan domu próbował ratować swój wybór, ale raczej dla zasady niż z przekonania. „Ja tego do domu nie chcę! Nawet porządnego drzewka nie umiesz wybrać!” – jędzowato komentowała małżonka, „to sama sobie kurwa wybierz!!!” tracił cierpliwość tatuś. „Nie wyrażaj się przy dziecku!” – pieniła się mamusia. Po dziesięciu minutach, z kupioną choinką oddalali się w celu wykonania kolejnych wspólnych zakupów, które pozwolą spędzić im ten piękny świąteczny wieczór w rodzinnej atmosferze.
Siekierezada i Bielice to pretekst do dwóch dygresji. Dygresji, które nieco nadwerężyły moje młodzieńcze mity. Pierwsza dotyczy Steda – pokoleniowego guru. Stachura był w Lądku. Miał wówczas trzydzieści dziewięć lat. Przyjaźnił się z małżeństwem Pawłowskich z Torunia. Od lat bywał u nich częstym gościem. Państwo Pawłowscy mieli dorastającą córkę zafascynowaną twórczością i legendą Steda. Z czasem z małej córeczki wyrosła rudowłosa siedemnastolatka, na którą Stachura zwrócił uwagę. Miała na imię Danuta. Sted zaczął młodą panienkę adorować (korespondencyjnie) aż w końcu zaprosił ją na spotkanie z… czytelnikami harcerskiego tygodnika „Na przełaj”. Redakcja czasopisma organizowała je w lutym 1976 roku w Międzygórzu. Rodzice Danki byli propozycją mocno zaskoczeni. Sted był niemal w wieku ojca Danki i był – przynajmniej formalnie - żonaty. Młoda zakochana dziewczyna i sławny poeta użyli widocznie przekonywujących argumentów, bo bardzo niechętnie pastwo Pawłowscy w końcu zgodzili się na wyjazd. Danusia dotarła do Kłodzka, ale dobiegający czterdziestki literat miał inny, chytry plan: ”Edek już na mnie czekał. - pisała wiele lat później Danuta Pawłowska - Świeciło słońce, śnieg błyszczał, byliśmy wreszcie razem. Nie wszystko jednak od razu ułożyło się gładko. Nie pojechaliśmy do Międzygórza, jak myślałam, tylko do Edka znajomych do Lądka Zdroju. Tam mieliśmy się zatrzymać. Byłam bardzo skrępowana sytuacją. Nikogo tam nie znałam. Nie wiedziałam w jaki sposób Edek poinformował gospodarzy o moim z nim pojawieniu się. Gospodarze przygotowali dla nas wspólny pokój, co jeszcze bardziej zwiększyło moje i tak wielkie zażenowanie. […] Myślałam, że jedziemy na obóz poetycki „Na przełaj”, że zatrzymamy się razem z wszystkimi uczestnikami w Międzygórzu. Jednak do domu nie pojechałam. Podobno nie było połączenia do Torunia. Pojechaliśmy za to do Międzygórza, gdzie Edek wynajął dla nas pokój w hotelu. I tu następny zgrzyt: kiedy się meldowaliśmy, poproszono mnie o dowód osobisty, a ja go oczywiście nie miałam, bo byłam jeszcze niepełnoletnia. Spędziliśmy tam bodaj dwa dni, a później Edek przemycił mnie do swego pokoju w schronisku, gdzie mieszkała reszta uczestników obozu.” Gorące uczucie z czasem zaczęło wygasać. Stachura żył w coraz bardziej zamkniętym świecie opanowanym przez własne demony, które doprowadziły go do samobójstwa w lipcu 1979 roku.
A teraz Bielice. To szczególne miejsce, bo mam stąd ciepłe wspomnienia z egzystencjalnych rozmów i szalonych narciarskich incydentów. Bielice to także miejsce legendarne. Legenda jest taka: w Bielicach, niewielkiej górskiej wsi, gdzieś w leśnej głuszy i na wyludnionym pograniczu, zamieszkał w latach pięćdziesiątych młody niepokorny i niezwykle uzdolniony pisarz Marek Hłasko. Jak każdy buntownik, chciał się sprawdzić. Był twardy, pracował jako kierowca ciężarówek dostarczających drewno. Właśnie w Bielicach, przy naftowej lampie, w niedogrzanej kwaterze kierowców, wśród dymu najtańszych papierosów i w oparach wódki, pisał opowiadanie „Następny do raju”. Nowela okazała się literacką sensacją. Na jej podstawie Czesław Petelski zrealizował jeden z najlepszych filmów polskiej kinematografii „Baza ludzi umarłych”.
Legenda buntownika z wyboru żyje do dzisiaj i stała się turystyczną atrakcją. Serwis www.sudety.it podaje: „Smaczku dodaje fakt, że po wojnie w Bielcach pracował jako kierowca Marek Hłasko (1934-1969), zatrudniony przez nadleśnictwo.”, informator dla turystów zagranicznych www.przewo-dnikdolnyslask.wrocław.pl informuje: „Bielice is the workplace of the controversial Polish writer Marek Hłasko, who was ones employed in the surrounding forests as a truck driver”, a strona www.bryk.pl służąca jako ściąga dla bardziej dociekliwych maturzystów naucza: „Ciekawostką jest fakt, że w Bielicach pisał swoją książkę pt. Następny do raju znany pisarz Marek Hłasko”. Takie legendy dodają kolorytu, są odniesieniem dla kolejnych pokoleń i wdzięcznym tworzywem dla artystów. Tymczasem rzeczywistość jest trochę bardziej trywialna. Po pierwsze Hłasko pracował nie jako kierowca, ale jako pomocnik kierowcy. To trochę inna funkcja, choć nie znaczy, że i przy tym zajęciu nie można zakosztować prawdziwego życia. Po drugie, młody Hłasko pracował przy zwózce drewna mając szesnaście lat i żadnym pisarzem jeszcze nie był. Po trzecie pracował nieco ponad miesiąc, dokładnie od 15 listopada 1950 roku do końca grudnia. Można się domyślać, że tylko formalnie zatrudniony był do tego czasu, bo i tak pracę zakończył przed przerwą świąteczną, a pod koniec grudnia przeprowadzał się wraz z matką i ojczymem z Wrocławia do Warszawy. Po czwarte nie mieszkał w Bielicach tylko w Dusznikach Zdroju. Tam właśnie zakwaterowani byli kierowcy Państwowej Agencji Drzewnej „PAGED”. Jak z tego wynika – czyli po piąte – nie był zatrudniony w nadleśnictwie. Po szóste, nie jest pewne, czy w ogóle był w Bielicach, choć to wielce prawdopodobne. PAGED utworzony został w 1949 roku, kiedy rząd Józefa Cyrankiewicza postanowił podzielić przedsiębiorstwo Lasy Państwowe na kilka mniejszych jednostek. Gospodarką surowcową, czyli wyrębem lasów i pozyskiwaniem drewna zajmowała się nowo powstała agencja czyli PAGED właśnie. Agencja miała oddział we Wrocławiu i filię w Bystrzycy Kłodzkiej i tam zatrudniony został Hłasko.
W tym czasie filia bystrzycka obsługiwała teren ówczesnego powiatu bystrzyckiego, a więc także Stronie Śląskie i Bielice. W Stroniu funkcjonowała bocznica kolejowa i baza przeładunkowa dla zwożonego z lasów drewna. W rejonie Bielic pozyskiwano go sporo więc jest prawdopodobne, że i tam młody Hłasko zajeżdżał po ładunek. Ale nic więcej.
A więc żadnego wyboru życiowego w tym nie było, tym bardziej, że do filii bystrzyckiej PAGED-u Hłasko też trafił przypadkiem. Będąc świeżo po kursie na prawo jazdy, został zatrudniony w PAGED-zie, ale naruszył „socjalistyczną dyscyplinę pracy”. Sąd Grodzki we Wrocławiu 28 września 1950 r. skazał go na dwa miesiące pracy z potrąceniem 10% zarobków na rzecz poszkodowanej firmy. I dlatego został wysłany do Bystrzycy, gdzie tych nieszczęsnych dwóch miesięcy jednak nie wytrzymał.
Legendarne opowiadanie również nie powstało w jednym przebłysku literackiego geniuszu, ale ewoluowało zanim otrzymało ostateczny kształt. Pod koniec 1950 r. Hłasko – jak wspomniałem – przeniósł się do Warszawy. Jako kierowca pracował jeszcze do 1953 r., z tym, że już wtedy sporo pisał, zabiegał o opinie u doświadczonych literatów. Z czasem został „robotniczym korespondentem” „Trybuny Ludu”. Dzięki tej aktywności wiosną 1953 r. uzyskał stypendium twórcze, które pozwalało mu zająć się wyłącznie pisaniem. Wyjeżdża więc do Wrocławia i tu pisze opowiadanie pt. „Baza Sokołowska” zawierające jego doświadczenia z pracy przy transporcie drewna. Jest ono drukowane w odcinkach w „Sztandarze Młodych”. Całe opowiadanie wydane zostaje w 1954 nakładem „Iskier” w „Almanachu Literackim”. W 1957 Hłasko drukuje w „Panoramie” w odcinkach inne opowiadanie zawierające wspomnienia z pracy w lesie „Głupcy wierzą w poranek”. Tytuł ten zostanie zmieniony w kolejnych wydaniach na „Następny do raju”. W tym samym roku Czesław Petelski rozpoczyna pracę nad filmem „Baza ludzi umarłych”. Akcja zostaje umieszczona Bieszczadach w latach 1945-46, uchodzących w tamtym czasie za najbardziej niebezpieczny i trudno dostępny skrawek Polski. Pierwotnie tytuł filmu miał brzmieć tak jak tytuł opowiadania, „Głupcy wierzą w poranek”, jednak było to wówczas niepoprawne polityczne. Przypomnę, że był to początek gomułkowskiej odwilży. Hłasko zaproponował tytuł „Następny do piachu” lub „Następny do raju”. Petelski wybrał jednak swoją wersję „Baza ludzi umarłych”.
Miałem taki czas, kiedy zaczytywałem się Hłaską. Tworzył wysokich lotów literaturę. Nie musiał trzymać się faktów, mógł się nimi inspirować i przetwarzać je jako artysta. Z czasem treści jego opowiadań i filmy utożsamiono z nim samym. Tak powstała legenda. Koniec lat pięćdziesiątych to ogromne zapotrzebowanie na pokoleniowych buntowników. Musieli nimi zostać i James Dean i Zbigniew Cybulski. Musiał też Hłasko.
I niech tak zostanie...
Ja mam swoją siekierezadę i swoje Bielice.