Moje sylwestrowe reminiscencje
Przełom 1944/45. Sylwester - nikt go z mojej rodziny a i całej kamienicy nie widział. Z okna, z IV piętra na warszawskiej Pradze, w ubogiej dzielnicy zwanej Szmulki, widziałem późnym wieczorem wspaniale oświetlone wały i tory kolejowe. Masywny, stalowy most stał jeszcze jako istotny element węzła Warszawa Wschodnia.
Wysoko, wysoko unosiły się lampiony pełne kolorów, zwłaszcza białych
i żółtych. Zawisały na czarnym niebie - świeciły - a opadając gasły. Nazywaliśmy je żyrandolami.
Nagle gwizd jak sto diabłów i kolejna seria rakiet widoczna jako świetliste, szybko przemieszczające się wałki, a może czerwono świecące pręty. Następna seria pocisków przeleciała tuż nad dachami domów. Wystrzelono je gdzieś w okolicach Wawra, może Grochowa.
Szybko schodziliśmy do naszego schronu, czyli do piwnicy, a tam ciasno i duszno. Migają światła pozapalanych świec, ktoś się z kimś kłóci, ktoś płacze... Podziemny Sylwester się zrobił.
Pomimo szczelnie domkniętych masywnych drzwi, wyraźnie słychać było wycie niemieckich rakiet nazwanych przez wszystkich krowami. Radzieckie katiusze - niekierowane pociski rakietowe, wyły zupełnie inaczej. Pamiętam, że cieniej i z jakimś dziwnym poświstem.
Taki był warszawski noworoczny koncert słyszany wieczorem, o północy a i później też. Bez nut, ale głośny.
No i te światła, światełka piwnicznych świeczek, i te ogromne, wiszące na niebie „żyrandole”. Dzisiejsze race i fajerwerki, podobnie jak zimne ognie, wywołują na twarzach dzieci i dorosłych szczery i ufny uśmiech. Tamte blaski niosły zapowiedź śmierci, ale i zwycięstwa. Już było wiadomo, kto kogo, ale kiedy to nastąpi?
Wycie syren odwołuje alarm. Wracamy do mieszkania na posiłek. Nie jest ważne jaki i o której godzinie. Ważne, że w ogóle był! Na przykład prażucha z kwaszonym ogórkiem. Do dzisiaj pamiętam ten smak. Chleb ciemny, gruboziarnisty. Upieczony z czegoś, co prawdziwą mąką nigdy nie było. Marmolada z buraków i marchwi, czasami słony śledź prosto z wielkiej beczki. Babcia i Mama robiły zupę z czego się tylko dało. Jeść i nie narzekać! Sylwestrowa, noworoczna noc niczym nie odbiegała od innej. No bo niby dlaczego miałaby być inna?
Często wyłączano prąd. Wówczas niezastąpiona była lampa na naftę albo ciężka karbidówka. Po naftę i karbid chodziłem do mydlarni. Tam sprzedawano proszek do prania „Radion”, mydła „Schicht” i „Jeleń”. Był też pachnący miętą proszek do mycia zębów, chlorek i niebieska farbka do prania.
Innego, niż ten Sylwester nie znałem, a wojna była „od zawsze”. Z kolegami: Zbyszkiem, Heńkiem, Bogdanem i Krzyśkiem najczęściej bawiliśmy się w wojnę. Każdy chciał być - i był - dowódcą. Oczywiście generałem. Szeregowcem zostawał zawsze najmłodszy Maciek, brat Bogdana.
Minęły lata. Dokładnie aż 70 lat. Tamten, złowrogi czas śmierci odszedł - ale ze mnie, z mojej pamięci nie do końca. Wielu moich rówieśników, a i osoby starsze, naznaczonych jest syndromem wojny. Tylko kogo to dzisiaj może interesować? Było - nie minęło...