Czy RIO są młotem na czarownice?

Autor: 
Jan Pokrywka

Nowelizacja ustawy o Regionalnych Izbach Obrachunkowych czeka (w chwili, gdy piszę te słowa i być może, gdy tekst ukaże się będzie już wszystko jasne) na podpis prezydenta, ale klangor jaki się wokół tego podniósł każe się zastanowić o co tu chodzi. Jak wiadomo, prócz celów deklarowanych są cele rzeczywiste, o których się nie mówi. W tym przypadku opór wobec zmian uzasadniany jest obroną Izb przed zakusami rządu a tym samym obroną samorządów. Do tej pory 16 RIO kontrolowały finanse samorządów i realizację budżetów ale tylko od strony formalnej. Było więc tak, że gminy ale i powiaty popadały w spiralę zadłużenia, ale od strony formalnej, gdy wszystko było w porządku, inspektorzy nie zgłaszali problemów do organów ścigania, choć takie mieli prawo.Teraz ma to się zmienić. Prezesi Izb wyłaniani przy większym udziale rządu będą mieli większe uprawnienia ale też obowiązek zgłaszania nieprawidłowości. Kontrole finansów będą prowadzone pod kątem rzetelności, gospodarności i celowości, kontrolerzy będą też mieli dostęp do danych zawartych na nośnikach elektronicznych a ich orzeczeniom nadany zostanie rygor natychmiastowej wykonalności. Ale co najważniejsze, kontrolami objęte zostaną spółki prawa handlowego, w których samorządy mają udziały, a które były i są narzędziem „rolowania” długów. Mamy więc konflikt z jednej strony z rządem dążącym do centralizacji władzy, a z drugiej – samorządami, działającymi często na granicy lub poza granicą prawa i interesu mieszkańców. Ale tak jedni jak drudzy tworząc deficyty budżetowe zadłużają obywateli i ich potomków na następne pokolenia. Takie konflikty nie są niczym nowym. W historii znane są nawet wojny prowadzone przez miasta przeciwko królom, jak choćby Krakowa czy Gdańska. Interesy lokalne często były sprzeczne z interesem państwa, zwłaszcza że w przypadku miast, prawdziwa władza nie zawsze była jawna.
Czy jest z tego dobre wyjście? Dobrego raczej nie ma ale może być optymalne. Zarówno w tym, jak i w każdym innym konflikcie władzy centralnej z oddolną w interesie obywateli leży równowaga sił. Przewaga każdej ze stron jest zła. Zwycięstwo rządu doprowadzi do „centralizmu demokratycznego”, z któ-rym mieliśmy już do czynienia i co nie funkcjonuje, z drugiej, przewaga samorządów i pozbycie się wszelkiej kontroli prowadzi do korupcji, rządów lokalnych sitw i koterii. Odpowiadając na zadane w tytule pytanie: reorganizacja RIO nie okaże się młotem na samorządy, co więcej, nie usunie większości patologii tam występujących, ale trochę utrudni życie. No i podniesie koszty, bo kontrole kosztują zwykłych podatników. Otwartym poza tym pozostaje pytanie, kto będzie kontrolował kontrolerów?

Brak edukacji sprzyja
Jest kilka sposobów pozyskania pieniędzy. Pomijając rozbój pospolity, najprostszym, a zarazem najuczciwszym jest swobodna wymiana na równorzędnych warunkach towarów, usług itp., wolnych osób, gdzie pieniądz jest narzędziem-ekwiwalentem, gdyż wymiana barterowa jest kłopotliwa, a w dzisiejszych warunkach wręcz niemożliwa. Wolność decyzji i dyspozycji swoim mieniem jest tutaj najważniejsza, a rolą państwa jest czuwanie nad prawidłowością tych procesów. Bywa, że jak w socjalizmie, państwo samo staje się stroną np. poprzez przedsiębiorstwa produkcyjne czy handlowe i o żadnej wolności, a zwłaszcza równości stron nie ma mowy, bo z państwem, mającym wiele narzędzi, w tym środki przymusu bezpośredniego, nikt nie wygra. Ale nawet wtedy, gdy państwo jest tylko arbitrem, może ono zabierać ludziom część ich dochodów poprzez system podatkowy i gdy są to podatki sprawiedliwe, przeznaczone zgodnie z zasadą subsydiarności na cele wspólne, to jest to do zaakceptowania. Bywa jednak ina-czej, ale zostawmy to na boku i skupmy się na wątku głównym.
Jednym ze sposobów oszustwa jest proponowanie ludziom czegoś, czego im nie potrzeba. To różnego rodzaju gadżety, np. przedmioty o funkcjach z jakich nikt nie skorzysta, a co nazywa się wypasem. Mamy wypasione laptopy, samochody, itp., droższe ale i to pół biedy, bo jeżeli ktoś chce i ma wolny wybór, niech płaci, a potem płacze. Jego sprawa i trampki. Są jednak i takie, gdzie za pieniądze proponuje się fikcję, a takim przykładem jest afera Amber-Gold. Jak wskazuje nazwa, firma oferowała bursztyn i złoto, ale na niby, bo ludziom przynoszącym tam pieniądze wydawano papier, z obietnicą złota. I tu możemy się zadumać nad ludzką naiwnością i rolą państwa. Państwo zawiodło na całej linii i to nie dlatego, że nie zareagowało na czas, jak pokazują przesłuchania przed sejmową komisją śledczą, ale dlatego, i to jest przemilczane, że nie wyedukowało społeczeństwa. Gdyby edukacja była prawidłowa na podstawowym choćby poziomie to nawet przygłup z gimnazjum zrozumiałby, że obecne systemy finansowe na świecie oparte są na wypłukiwaniu pieniądza z powietrza, co określa się ładniej, bo pieniądzem fiducjarnym, czyli opartym na wierze, że jest on coś warty. A skoro tak, to papierowy zamiennik bursztynu, srebra i złota jest mniej wart niż papier toaletowy, przynajmniej w praktyce. To oczywiście nie leży w interesie państw, które wiedzę zastępują propagandą by łatwiej sterować tłumem. Tak samo jak nie wyjaśnia się rzeczywistych mechanizmów polityki. Dlatego w aferze Amber-Gold mamy do czynienia nie tylko z grupką przekrętów wspieranych przez różne mniej czy bardziej jawne struktury państwa, ale z państwem, które nie wywiązało się
z obowiązku edukacji i ochrony obywateli. To jest istota rzeczy, reszta to didaskalia.

NIK się budzi
Lepiej późno niż wcale. Po 18 latach od wprowadzenia ustawy Najwyższa Izba Kontroli przypatruje się przepisom dotyczącym tzw. kapitału początkowego, który ma znaczenie przy określeniu wysokości emerytury dla osób pracujących przed 1999 rokiem. Mają oni wypełnić odpowiednie druki załączając świadectwa pracy oraz zaświadczenie o dochodach i opłacanych składkach emerytalnych przed tą datą, co w praktyce wyeliminowało ok. 2 miliony byłych pracowników, a będzie ich jeszcze więcej gdy od jesieni zmniejszony zostanie wiek emerytalny. Problem jest prosty i łatwy do przewidzenia. Wiele zakładów pracy zostało zlikwidowanych a dokumentacja pracownicza przekazana do tzw. archiwów. Tak zwanych, bo archiwistą mógł zostać niemal każdy, pobierając za to stosowne wynagrodzenie a nie będąc rozliczanym z przyjętego obowiązku. Rzecz w tym, że poszukiwacze zakładowego kapitału nie wiedzą, gdzie szukać dokumentów. Co więcej, pracodawcy nie prowadzili rozliczeń indywidualnych tylko listy zbiorowe, określenie więc zarobków i opłaconych składek było i jest zwykłą fikcją.
Kapitał więc istnieje tylko teoretycznie, bo przecież w obecnym systemie emerytalnym płacone na bieżąco składki trafiają do budżetu i idą na utrzymanie ZUS-u oraz na wypłatę bieżących rent i emerytur. Płatnik składek żadnego kapitału nie miał, nie ma i miał nie będzie, a jeżeli ktoś wątpi, niech spróbuje ten kapitał, łącznie z początkowym o ile został wyliczony, użyć do jakichś innych operacji finansowych, np. zastaw pod kredyt, lub choćby wypłacić. To niemożliwe. Zresztą jest chyba orzeczenie Sądu Najwyższego, mówiące, że zapłacone składki nie są własnością płacącego.
Po co więc cały ten galimatias z kapitałem początkowym? No, to chyba jasne, żeby emerytury, jeżeli nie wszystkich to znacznej część były niższe. I są. 2 miliony to spora oszczędność.
Czy system można zreformować? Nie można, niestety. Jest źle a będzie jeszcze gorzej. Przyglądanie się NIK-u niczego nie zmieni, bo zmienić nie może. Najlepszym wyjściem byłoby przyznanie wszystkim emerytury w jednakowej wysokości, np. emerytury gwarantowanej lub dochodu gwarantowanego przy jednoczesnej likwidacji ZUS. Dodatkowo, kto ubezpieczałby się w innych firmach, miałby świadczenie odpowiednio większe. Mógłbym spotkać się z zarzutem, że ci którzy płacili większe składki stracą. To prawda, ale gdy ZUS zbankrutuje stracą i tak. To skutek grzechu zaniechania. Na początku lat 90. Unia Polityki Realnej proponowała zniesienie obowiązku „ozusowania”, a 30% przychodów z prywatyzowanego majątku państwowego przeznaczyć na spłatę wcześniej zaciągniętych przez państwo zobowiązań. Od tego momentu reszta zależałaby od samych zainteresowanych. Tak się nie stało i mamy co mamy.

W cieniu wizyty Trumpa
Wizyta prezydenta Donalda Trumpa pokazała kilka spraw ważnych i szereg mniej istotnych. Do ważnych należy konstatacja, że łatwo brać nas Polaków na ładne słówka bez przełożenia na czyny. Przemówienie, które tak wielu zachwyca obliczone było na przekaz wewnętrzny, na zarządzanie emocjami Polaków a nie jako przekaz dla świata. Dla świata mogło co najwyżej być kartą przetargową, taką odzywką pokerową.
Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem będziemy mieli droższy gaz z Ameryki, za co będziemy mogli kupić rakiety patriot. To tak jak w czasach komuny, gdy na pytanie: czy to prawda, że Związek Radziecki bierze od nas węgiel i statki za darmo? Odpowiadano: nieprawda, w zamian ZSRR daje nam do podkucia pół miliona par wojskowych butów. Jeśli jednak coś pójdzie nie tak, to będziemy jak zawsze zresztą, pionkiem w większej grze, pionkiem przeznaczonym na zbicie. A więc Donald Trump nas pochwalił, powiedział coś o Trójmorzu – nowej wersji Międzymorza i pojechał do Hamburga na szczyt G 20, gdzie możni tego świata rozdają karty. Dowodzi to, że rację miał cesarz Hajle Sellasje, który na pytanie Oriany Fallaci co nowego na świecie? Odpowiedział, że na świecie nic nie dzieje się nowego.
Naszym władcom wystarczyły pochlebstwa, co przypomina słowa innego amerykańskiego prezydenta – R. Nixona, że chłopcy idą do polityki aby stać się kimś ważnym, a mężczyźni – aby zrobić coś ważnego.
No i wszystko to będzie nas kosztować. W cieniu euforii po trampowych pochlebstwach minęła 24 rocznica uchwalenia ustawy o podatku VAT, która w międzyczasie rozrosła się z 16 do 178 stron! Na co idą te pieniądze? Na różne cele, ale jak donosi raport OECD “Tax Administration 2015” administracja podatkowa w Polsce na swoje utrzymanie pochłania proporcjonalnie największą część środków spośród wszystkich administracji podatkowych państw UE, będąc jedną z najdroższych na świecie. Polski aparat skarbowy pochłania aż 1,6% tego, co zbiera. W innych państwach wynosi odpowiednio: w Niemczech – 1,35%, w Czechach -–1,13%, a w Wielkiej Brytanii – 0,73%. Na 56 krajów badanych wyższy niż w Polsce wskaźnik kosztu poboru podatków występuje jedynie w Japonii (1,7%) i w Arabii Saudyjskiej (1,62%). Pod względem wysokości Polska należy do państw o najwyższej standardowej stawce w Uniij. Wyższy mają Węgry (27%), Dania, Chorwacja i Szwecja (po 25 proc.) oraz Grecja i Finlandia (24 proc.), mimo że, co podkreślam, Unia narzuca minimum vatowskie na poziomie 15%, ale takiej stawki nie ma żaden kraj. Najniższa stawka to 17% w Luksemburgu, na Malcie – 18% oraz na Litwie, Cyprze, w Niemczech i w Rumunii (19 %). Największą redukcję VAT-u przeprowadzono w Rumunii właśnie – z 24% na 19% A jaki to ma związek z wizytą prezydenta Trumpa? Przyznam, że niewielki, jeśli nie liczyć faktu, że w USA nie ma podatku VAT. No i już całkiem na marginesie zwracam uwagę na formę tak fizyczną jak psychiczną prezydenta, mimo przekroczenia 70-tki, co dowodzi dobrego zdrowia.

Wydania: