Nie wszystko złoto co jest złotem

Autor: 
Jan Pokrywka

Swego czasu Czechowicz w filmie „Poszukiwana, poszukiwany” badał zawartość cukru w cukrze. Miało to znaczenie symboliczne, bo nie o badania szło ale o bimber. No ale ze złotem jest już inaczej.
Polska, o czym już przy innej okazji wspominałem, zakupiła kilka ton złota. Ile dokładnie – informacje są różne, ale nie o ilość chodzi co o sam fakt. I nie chodzi nawet po co ten kruszec zakupiono, ale dlaczego w ogóle, skoro KGHM wydobywa go sporo, przy okazji wydobycia miedzi. Sprawa jest dość dziwna, bo jak się okazuje, złoto złotu nierówne. W obrocie międzynarodowym złotem jest to złoto, które posiada odpowiedni certyfikat. Nasze, tj. wydobywane przez KGHM złoto, choć w niczym nie ustępuje innemu, bo posiada bardzo wysoką zawartość złota w złocie, nie ma certyfikatu, więc nie jest towarem w obrocie międzynarodowym. No, zapyta ktoś, dlaczego nie ma certyfikatu? O, to jest dobre pytanie. Wiadomo, że jest tylko kilka firm na świecie zajmujących się certyfikowaniem złota, ale na jakich zasadach i wedle jakich kryteriów, tego nie wiadomo. Wiadomo za to, jakie to rodzi skutki: ogranicza podaż złota na świecie utrzymując jego cenę na określonym poziomie, co jest w interesie tych, którzy dysponują jego stosownymi zasobami.
W gospodarce bywa podobnie. Dobre jest to, co ma znaczek firmowy i co jest tym samym uznawane za „oryginalkę”, w odróżnieniu od „podrób”. Ludzie na to dają się nabrać i płacą. Czy przy tym płaczą – nie wiem, ale w przypadku zakupu samochodu – czasami. Oto okazuje się, że Chińczycy wchodzą na rynki ze swoimi autami. Z tym „wchodzą”, to przesada, usiłują wejść, ale nie mają homologacji przynajmniej na Europę.
Z tą homologacją jest jak z tymi certyfikatami na złoto; kto ma, może handlować. Jest jeden wyjątek: homologację dostały auta o napędzie elektrycznym. Niby dbałość o środowisko ale przecież nie jest to prawdą. Chodzi o to, że chińskie auta są tańsze od europejskich. Np. chińska „podróba” toyoty aygo kosztuje 4 razy mniej od „japońskiego” oryginału. Przy słowie „japońskiego” użyłem cudzysłowu, ponieważ toyoty są produkowane na całym świecie, więc to też nie jest oryginalna toyota, taka robiona w Japonii, ale jej „podróba” tyle, że z oryginalnym logo.
Co z tego wynika? To, że w dzisiejszych czasach jakość i oryginalność zastępują loga i certyfikaty, krótko mówiąc, następuje era towarów wirtualnych.

* Bon zdrowotny
Bloger MarkS napisał: „niedługo minie 10 lat od pojawienia się idei wprowadzenia tzw. bonu zdrowotnego. Idea ta, zaproponowana przez OZZL w roku 2009, była jednak obarczona takimi socjalistycznymi naleciałościami (jak solidaryzm społeczny w stylu „wszyscy mamy równe żołądki”), że po początkowym zachwycie – musiała upaść/...”
MarkS proponuje inny model, w którym:
1. Każdy polski obywatel otrzymywałby (od urodzenia; jasne, że do pełnoletności – jego opiekunowie prawni) bon – rozliczeniową kartę płatniczą z wirtualną zawartością 0,5 mln zł (stan obecny), którą „opłacałby” swoje świa-dczenia zdrowotne. Kwota ta:
- obejmuje cały (obliczony w Modelu jako stuletni) okres jego życia;
- jest niezbywalna (nie można jej „użyczyć” innej osobie);
- „przepada” w chwili śmierci posiadacza karty.
2. Z chwilą wprowadzenia Modelu, indywidualna wartość wydawanej karty umniejszona byłaby o 1% za każdy przeżyty rok (noworodek – 100% wartości Bonu, pięćdziesięciolatek – 50%).
3. W okresie przejściowym (25-letnim) obowiązywałaby dla osób po 50. roku życia skala odwrócona: stulatkowie – 100%, 99-latkowie – 98%, 51-latkowie – 52%.
Dalej MarkS przedstawia rachunki.
W 2016 PKB Polski wynosił 1850 mld zł, co przy proponowanym wzroście nakładów na zdrowie – 6% – dawałoby rocznie kwotę 110 mld zł, zatem na głowę mieszkańca (38 mln) przypadłoby średniorocznie ok. 3000 zł, przez sto lat zaś – 300 tys. zł.
Postulowana wartość bonu zdrowotnego – 0,5 mln złotych opiera się zarówno na wzroście gospodarczym, jak i na oczywiście niepełnym wykorzystaniu puli z Bonów przez całą ludność, ale też – na likwidacji niepotrzebnego
w Modelu NFOZ.
Korzyści dla pacjentów:
- żadnych kolejek (lekarze wprost nie będą mogli się Was doczekać!);
- prosty dostęp do dowolnych badań diagnostycznych (np. rezonansem magnetycznym);
- prosty dostęp do konsyliów lekarskich.”
Proponowany model jest ciekawy, wątpliwości budzą wyliczenia. To jednak kwestia dyskusyjna. Można też do tego podejść z innej strony: każdy pracujący, a i część niepracujących także, i tak odprowadza co miesiąc składkę na ubezpieczenie zdrowotne w ramach składki do ZUS. Wynosi ono co najmniej 500 zł, co rocznie daje minimum 6 tys. zł, a więc dwukrotnie więcej niż wynika to z wyliczeń MarkSa. Kwotę tę spokojnie można przyjąć jako bazową. Tak czy owak ważna jest sama idea. Przede wszystkim, największą korzyścią byłaby bezwarunkowa likwidacja biurokratycznych struktur, a więc tego molocha, który przeżera większość środków na tzw. służbę zdrowia.
Idąc dalej tym tokiem, w podobny sposób rozwiązać by można problem rent i emerytur, przy założeniu, że zlikwiduje się ZUS a emerytura byłaby gwarantowanym zasiłkiem stałym opartym na jakimś minimum + dodatkowo bonus za lata pracy i dodatkowe ubezpieczenia. To samo w kwestii oświaty.
Są tu jednak i minusy, czy jak kto woli – plusy ujemne. O ile do tych modeli społeczeństwo dojrzało, a zaryzykowałbym przeprowadzenie ogólnonarodowego referendum w tej sprawie, będąc raczej spokojny o wynik, to coś takiego spotka się z uporem biurokracji. I to nie tylko tej, bezpośrednio zainteresowanej, ale i „wykonawców usług”. No ale tego się nie dowiemy, póki nie spróbujemy. Chińczycy powiadają, iż najdłuższy nawet marsz trzeba rozpocząć od pierwszego kroku. Byłoby nim powołanie grupy inicjatywnej, która opracowałaby 2-3 alternatywne w szczegółach, ale oparte na głównej idei modele, a następnie przygotowałaby projekt referendum. W przeciwnym wypadku będzie tak jak jest a nawet gorzej, a kręgi reformatorskie utoną w powodzi jałowych dyskusji.

* Spęd klimatyczny
W Katowicach straciliśmy ponad 200 mln zł na rzecz pasożytniczych nygusów pod pretekstem globcio, co mieli okazję i wypić i zakąsić. Ale to tylko pretekst do obecnych rozważań. Powód jest dużo poważniejszy: nie odróżnianie ocieplenia, które jest faktem, od jego przyczyn, a konkretnie – od działalności człowieka, której z kolei efektem jest emisja dwutlenku węgla (CO2).
Według obowiązującej narracji, to te ostatnie powoduje efekt cieplarniany, a zatem należy zablokować rozwój tradycyjnych źródeł energii i wydoić naiwnych. Tego, rzecz jasna, nikt nie mówi głośno, ale do tego to się sprowadza.
CO2 jest gazem niezbędnym do życia, m.in. do produkcji tlenu, w wyniku fotosyntezy, ale też przemiany komórkowe w organizmach żywych. To są fakty naukowe. Natomiast nie ma żadnych dowodów na rzecz tezy, że większe stężenie CO2 ma wpływ na zmiany klimatu. Faktycznie, z dostępnych danych wynika, że większe stężenie dwutlenku węgla zbiega się ze wzrostem średniej temperatury na Ziemi. Problem jednak w tym, że takie zjawiska, na wykresie przypominające sinusoidę, mają miejsce mniej więcej co 100 tysięcy lat, a po nich występuje zjawisko zlodowacenia, a przecież wówczas żadnej przemysłowej działalności ludzkiej nie było. Można więc przypuszczać, że zmiany te są wynikiem jakichś przyczyn kosmicznych.
Skąd zatem obecny jazgot? Jeżeli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Tzw. Zachód zbudował dobrobyt na eksploatacji zasobów, kolonizacji, rabunku i pracy niewolników. Dobrobyt ten wymaga, aby pozostałe państwa pozostawały w gorszej sytuacji, no bo jeśli np. Polska wydobędzie się z zapaści, nie będzie kupować, a wprost przeciwnie, będzie sprzedawać, to co państwa zachodnie zrobią z własną produkcją? Do tego jednak potrzebna jest energia oparta na miejscowych zasobach, tj. na węglu. Zablokowanie wykorzystania węgla pozbawi nas szansy na wydobycie się z kolonialnego statusu. Ale gdy wmówi się, że wszystkiemu winna jest produkcja energii z węgla, będzie można lokalnym bantustanom sprzedać urządzenie do wytwarzania energii z innych źródeł i jeszcze na tym zarobić.
W Katowicach odbył się spektakl, którego celem jest pozbawienie społeczeństwa zdolności oceny problemu. Jak zachowa się polski rząd pod naciskiem kapłanów nowej religii globcio? Na razie zapowiada podwyżkę energii od nowego roku o 60%, której „nie odczujemy”. Więc kto za nią zapłaci?

* Między młotem a kowadłem
Sytuacja Polski, wbrew sączonej propagandzie, wcale nie jest dobra. Co prawda, teoretycznie rząd polski mógłby przeciwstawić się zachodnim (szeroko rozumianym) roszczeniom i próbować wybić się na niepodległość, co swoją drogą jest jedynym wyjściem, jednak to pociągnęłoby za sobą trudne do oszacowania skutki. I nie chodzi tu o jakiś najazd z zewnątrz, bo takich metod nie potrzeba. Wystarczyłoby przykręcić kurek z do-tacjami, importem z Polski, kredytami, itd. aby sytuacja ludności pogorszyła się znacznie. W takiej sytuacji rząd musiałby mieć poparcie społeczne, przynajmniej w zdecydowanej większości, bo tylko to byłoby argumentem w negocjacjach. Stan taki nie mógłby trwać wiecznie ale w skali ludzkiego życia dość długo. W związku z czym powstaje kwestia: czy społeczeństwo gotowe jest na takie wyrzeczenia? Moim zdaniem nie. Bo mimo, iż jako tania siła robocza zostaliśmy po części wyssani na Zachód, a reszta pracuje albo w budżetówce albo w zachodnich korporacjach, jeśli oczywiście, nie liczyć resztówki rolnictwa i prywatnej przedsiębiorczości, a nawet, że w porównaniu do społeczeństw zachodnich jesteśmy pariasami, to skala złudzeń i demoralizacji uniemożliwia stoczenie równorzędnej walki. Do której potrzebna jest wyższość moralna a ta bez jakiegoś silnego impulsu jest niemożliwa. Dziś postawy i światopogląd młodej części społeczeństwa kształtuje telewizja, media społecznościowe, same w sobie ważne i niekiedy pożyteczne, ale złe jeśli kształtują rzeczywistość wirtualną. Dziś młoda dziewczyna myśli żeby zostać piosenkarką, modelką, aktorką czy czymś takim, nie zdając sobie sprawy, że przeróżne programy paradokumentalne, konkursy piosenkarskie itp., to oszustwo mające na celu dewastację psychiki i emocji młodzieży.
Kryzys jest zatem większy niż ten przedrozbiorowy, bo wtedy były przynajmniej jakieś punkty odniesienia, jak np. Kościół. Dziś Kościół sam przeżywa kryzys, z czego msza odprawiona przez kard. Nycza w intencji Hanny Gronkiewicz-Waltz („Dziękujemy Panu Bogu za lata prezydentury HG-W”) to drobny szczegół.
W tej sytuacji żaden polski rząd nie zaryzykuje takiego eksperymentu by sprawdzić jakie ma rzeczywiste poparcie. Z tego samego powodu nie zaryzykuje rzeczywistych reform i zmian wydobycia się z kolonialnego statusu.

Wydania: