Konstelacja gwiazd

Autor: 
Joanna Schick

Wieczór 30 maja 2010 roku nie zapowiadał się obiecująco – nieciekawa pogoda wcale nie zachęcała do opuszczenia czterech ścian domu. Zespół PIN miał wystąpić w plenerze – co prawda znana kapela, ale muzyka, jaką gra, kojarzyła mi się niezbyt pozytywnie z kilkoma wykonawcami współczesnymi, których teksty piosenek niedelikatnie mówiąc, nie mają ładu i składu.
Koncert nie zaczął się punktualnie... W końcu jednak zespół zjawił się na scenie – wokalista wszedł miarowym krokiem z mikrofonem w dłoni, ubrany na modłę młodzieżową, z nienagannie ułożonymi włosami i okularami przeciwsłonecznymi, zapewne niejedno niewieście serce zabiło mocniej na ten widok, a gdy ów młody artysta wydał z siebie pierwsze dźwięki, na większości twarzy (zwłaszcza kobiecych) pojawił się wyraz zachwytu.
Po skończeniu pierwszej piosenki wokalista przywitał się z publicznością, co najważniejsze, wiedział w jakim mieście się znajduje, a to różnym artystom czasem umyka; wtedy koncert jakby ruszył z kopyta! Wbrew moim obawom nie było smętnych balladek – na co dzień nie słucham takiej muzyki. Każdy wykonywany utwór zdawał się żyć, mieć swoją energię, power, którym emanował cały zespół. Andrzej Lampert – posiadacz niebanalnego, zmysłowego, rockowego i jednocześnie operowego głosu – nie przyklejał się do mikrofonu, ale swoim ciałem, swoją postawą, każdym energicznym i rytmicznym ruchem wykazywał, że „czuje bluesa”, że kocha to, co robi, a przez to okazuje też szacunek ludziom, którzy przyszli go posłuchać.
Perełką wieczoru okazało się słynne... „O sole mio”! „Che bella cosa...” zabrzmiało najpierw w popowym stylu – ale najlepsze zaczęło się wtedy, gdy z głośników wydobył się mocny, głęboki tenor, niczym w operze, w tamtej chwili jakby ze sto szczęk opadło z podziwu. Czas koncertu nie wiadomo kiedy minął, a publiczność krzyczała o więcej. Bis okazał się kolejną niespodzianką. Wokalista zbiegł ze sceny i wszedł w tłum, by wybrać dwie osoby, które zaśpiewają z nim „Niekochanie” - wielu miało na to ochotę.
Końcowym, miłym akcentem było spotkanie artystów z fanami, którzy w słocie wystawali pod namiotem i nawet zaśpiewali piosenkę, aby tylko otrzymać autografy i zrobić sobie zdjęcie z zespołem. Tych wytrwałych nie było mnóstwo, ale muzycy bardzo ciepło obeszli się z nimi, pomimo widocznego zmęczenia.
Tamtej nocy niebo zasnute było chmurami i choć nie można było zobaczyć Małej lub Wielkiej Niedźwiedzicy, to jedna konstelacja gwiazd błyszczała na scenie najmocniej...

Wydania: