Szacunek wzajemny

Autor: 
Henryka Szczepanowska

Poganiana tęsknotą i styczniowymi śniegami wybrałam się do Kolonii, miejsca, gdzie zamieszkało jedno z moich dzieci, ale też miejsca, gdzie zazwyczaj zachwyca mnie prawie wszystko. Tanie linie lotnicze mają to do siebie, że są nie tylko niezwykle tanie, ale też trochę kłopotliwe, z powodu niezbyt dostępnej lokalizacji lotnisk. Za kwotę niewiele większą niż cena biletu na pociąg z Kłodzka do Wrocławia i z powrotem, tyle, że do Wrocławia jedziemy ok. 2 godziny a lot na przykład do Dortmundu trwa jedną godzinę i 15 minut, można podróżować w całkiem przyzwoitych warunkach. Tym razem miałam pecha, bo trafiłam na największy chaos komunikacyjny tej zimy w całej Europie. Stojąc w kolejce do odprawy kątem oka patrzyłam na wiadomości pogodowe przyprawiające o drżenie serca każdego podróżnego. Tłumy ludzi na brytyjskich lotniskach śpiących na walizkach, zasypane śniegiem ulice, ogólnie, jakiś horror komunikacyjny. Pomyślałam; aj tam, to przecież w Londynie. W Kolonii jeszcze kilka dni temu było 15 stopni w plusie i zielona trawa na klombach. Już siedząc w samolocie okazało się, że pogoda gwałtownie zmienia się i z powodu oblodzenia wszystko stanęło w miejscu. Z dużym opóźnieniem dotarłam do Kolonii, zmarznięta, w śnieżycy, mrozie, przewiana na wylot lodowatym, porwistym wiatrem. Zamiast zwiedzać to niezwykle ciekawe miasto, pójść na wystawę, wpaść na kawę do knajpek nad Renem, grzałam przemarznięte nogi w ciepłym mieszkanku na Zollstock. W niedzielę miasto zamarło. Komunikacja, ta duma niemiecka, popis precyzji i koordynacji wszystkiego z wszystkim padła z kretesem. Elektroniczne tablice na przystankach wyświetlały groźne słowo „awaria”. Śnieg padał bardzo intensywnie i cala Kolonia pokryła się grubą puchową pierzynką. Pustymi ulicami przemykali przechodnie, zdziwieni taką ilością śniegu i mrozem. W poniedziałek spodziewałam się dalszych kłopotów ale służby miejskie dały radę, choć chodniki dalej były zaśnieżone i trudne do spacerów. Na Zollstock, zamożnej dzielnicy urzędników i emerytów życie płynęło zwykłym, codziennym rytmem. Już o jedenastej kawiarnie i cukiernie zapełniły się klientami. Kawa, ciastko, gazeta. Stali bywalcy zajmowali swoje miejsca, witali się uprzejmie, czytali, pogadywali o ekstremalnej pogodzie. Widać było, że jest to miejsce ich codziennej kawy przedpołudniowej. Wypicie trzech kaw, kakao z bitą śmietanką i ciastka kosztowało nas niecałe 6 euro. To nawet w porównaniu z naszymi cenami w kiepskim barze wydaje się atrakcyjnie tanio. To dlaczego u nas jest tak drogo??? Czy praca kelnera czy sprzedawcy jest droższa w kłodzkim barze? A może kawa jest droższa, może miejsce przy stoliku kosztuje więcej??? Przejście kilkoma uliczkami tej statecznej dzielnicy budziło we mnie coraz więcej wątpliwości, coraz więcej pytań zadawałam sobie. Jak to jest, że na jednej, niepozornej uliczce w Kolonii znajduje się kilka cukierni, szewc, krawiec, pralnia, kilka barów, różne biura, warsztaty usługowe, wszelakie sklepy i sklepiki. Ludzie są uśmiechnięci, mimo paskudnej pogody, a w każdym lokalu czy to gastronomicznym czy to usługowym jest pełno klientów.
W Kłodzku co trzeci sklep w mieście zamykają, kawiarni prawie nie ma,
a większość kłodzkiej gastronomi, to nieatrakcyjne pizzerie. Krawca czy szewca ze świecą szukać, pralnia gdzieś za miastem, daleko. Nic nikomu nie opłaca się, a ludzie na ulicy rzucają gniewne spojrzenia.
W nielicznych kolońskich supermarketach pustawo, zakupy robią tu głównie cudzoziemcy, imigranci z południa. Prawdziwy Niemiec popiera swoich, robi zakupy w sklepiku z sąsiedztwa, kupuje towary z niemiecką metką, wydaje pieniądze lokalnie. Nie wypada kupić codziennego pieczywa w supermarkecie, omijając piekarnie za rogiem, choć w wielkim sklepie taniej. Gdzie leży przyczyna w takim braku solidarności, w manifestowaniu niechęci do tego co znane, swoje i stare? Przyszło mi do głowy, że może mieszkańcy Kłodzka nie mogą dogadać się ze sobą. Nie znają swoich wzajemnych potrzeb, nie lubią się i nie szanują. I dotyczy to zarówno rządzących i rządzonych. Ten brak wzajemnego szacunku widać przecież na każdym kroku. Taka na przykład pięknie położona kłodzka uliczka Nad Kanałem, jest moim zdaniem, dobitnym przykładem braku wzajemnego szacunku rządzących i rządzonych. Rządzący wydali wiele pieniędzy, by wyremontować i przebudować Kanał Młynówka. Stare, obdrapane domy z odpadającymi tynkami, dziurawymi dachami stały się ładnymi kamieniczkami. Naprawione nawierzchnie ulic i placyków, lampy, trawniki, czysty i schludny kanał, no wszystko świetnie, tylko jakby bez życia. Nie poszły za tą inwestycją żadne działania, by mieszkańcy i turyści zechcieli tam przychodzić. Urokliwie położona uliczka Nad Kanałem stała się nie tylko rozgrzebanym placem budowy jakiegoś domorosłego architekta. Powybijane okna, pomalowane na ścianach wulgarne napisy, ludzkie odchody na dziurawym bruku uliczki, puste lokale, są jakby głośnym krzykiem, że coś tu jest nie w porządku. Mieszkańcy manifestują brak szacunku do władzy a władza okazuje lekceważenie ich potrzeb. Zrobienie kloacznego wychodka w centrum miasta, brak reakcji na dewastację zabytkowych budynków, to wynik braku porozumienia i znajomości potrzeb rządzonych przez rządzących. Brud i smród tej uliczki w centrum miasta trwający już od dwóch lat jest jak paskudna diagnoza; rak. Tyle, że rak w organizmie tego miasta. W Kolonii w dzielnicach imigrantów też widać podobne obrazki. Strach wchodzić do takich zaułków. W Brukseli, Paryżu, Charleroi, w wielu innych miastach też są takie miejsca, tyle że to zwykle na przedmieściach, w miejscach zamieszkanych przez grupy wykluczonych społecznie ludzi. Czy kłodzka uliczka Nad Kanałem to też obszar ludzi wykluczonych? Tylko z czego?

Wydania: