Wielkanocna (1) - fragmenty książki „Moje Pagóry"
W Śnieżnych Kotłach byłem wcześniej kilka razy. Widziałem ją, ale nigdy nie miałem okazji zajrzeć do środka. Chatka stoi w lesie, kilkadziesiąt metrów od szlaku, w pobliżu progu Wielkiego Śnieżnego Kotła. Takie usytuowanie powoduje, że wieczorami ma się wrażenie, iż jest niemal zawieszona w przestrzeni, gdzieś między rozjarzoną światłami Szklarską Porębą a Drogą Mleczną. Nadszedł w końcu czas, kiedy znalazłem się w grupie młodych adeptów wspinaczki zimowej. Naszymi instruktorami mieli być Marcin i Kuszelas.
Do chatki dotarliśmy bez większych przygód. Po całonocnej podróży pociągiem czekała nas przesiadka na autobus, potem zasypany śniegiem przystanek w Jagniątkowie, monotonne podejście pod Paciorki, wiatrołom i wreszcie trawers u podnóża karkonoskiego grzbietu. Koło południa byliśmy na miejscu. Chatka, mimo skromnych gabarytów, miała kominek, kuchenkę, stół i kilka wygodnych miejsc do spania. Była też księga pamiątkowa z wpisami egzaltowanych panienek w rodzaju: Jak tu pięknie! Kocham to miejsce i chciałabym zostać tu na zawsze!, lub bardziej dojrzałych refleksji o przemijaniu czasu, ulotności chwil pięknych, drogowskazach życia i samotności w górach. Pisanych bez wątpienia po to, by wzbudzić jeszcze większy zachwyt w egzaltowanych panienkach. Przez weekend wspinaliśmy się po żlebach i robiliśmy nieśmiałe podchody pod kilkumetrowe lodospady.
W jednym ze żlebów, chyba w Rynnie Skrzatów, stojąc na przednich zębach raków i kurczowo trzymając się czekana, głośno zachwyciłem się ekspozycją. Szliśmy bez asekuracji, byliśmy już niedaleko górnego wylotu żlebu, a powietrze pod nogami robiło wrażenie. Efekt był tym większy, że pode mną wspinały się jeszcze dwie, trzy osoby, widziane z góry w dużym skrócie.
– Ale fajne byłoby stąd zdjęcie – powiedziałem do Marcina, chcąc zaakcentować, że w ogóle nie jestem przejęty sytuacją.
– To zrób – powiedział spokojnie Marcin. Niemile mnie tym zaskoczył, ponieważ pozycja była niewygodna, a ja nie miałem ochoty puszczać czekana. Teraz jednak nie wypadało się wycofać. Zrobiłem zdjęcie. To była dobra nauka. Zrozumiałem, że są rzeczy, które po prostu trzeba zrobić, zamiast o nich gadać.
Z tego wyjazdu utkwił mi w pamięci powrót do domu. W czasie naszego pobytu napadało mnóstwo śniegu i od drzwi chatki musieliśmy ryć w śniegu tunel, grzęznąc miejscami po pachy. Zadziwił mnie jeden z kolegów o budowie atlety, który najszybciej się męczył. Po przeryciu dwudziestu metrów przewracał się na bok i „strzelał karpia”. Tymczasem inni, o zdecydowanie mizerniejszej budowie, dawali sobie radę na znacznie dłuższych odcinkach. Zawsze myślałem, że duży i silny chłop będzie sobie lepiej dawał radę w górach, zwłaszcza zimą. Teraz dokonałem kolejnego odkrycia: działalność górska nie ma nic wspólnego z kulturystyką. A nawet wręcz przeciwnie.
***
Do chatki jeździłem jeszcze wiele razy. Kotły świetnie nadają się na naukę zimowej wspinaczki, a mikroklimat tego miejsca powoduje, że pod względem warunków wspinaczkowych rejon ten przypomina góry Szkocji - jedno z najatrakcyjniejszych miejsc do zimowej rywalizacji. Wspinali się tu już przed wojną członkowie wrocławskiej i drezdeńskiej sekcji Alpenverein. Prawdopodobnie pokonywali latem łatwiejsze drogi skalne. Ponowne odkrycie tego zakątka dla wspinaczy nastąpiło za sprawą Wojciecha Niedziałka, zakopiańczyka i krakowskiego studenta, znanego później socjologa i ekologa. Penetrował on ściany Kotłów jako taternik w pierwszych powojennych latach, ale brak dokładniejszych informacji na ten temat. Prawdopodobnie był pierwszym Polakiem, który tam się wspinał. Niedziałek był wówczas najbardziej popularnym wspinaczem na Dolnym Śląsku a to dzięki wyczynowi, który w 1948 roku na żywo relacjonowały radio i prasa. Wyczynowi dziś zapomnianemu, więc pozwolę sobie na małą dygresję. Otóż Niedziałek wraz ze Zbigniewem Jaworowskim, 15 i 16 października uzbrojeni w „klamry, cybanty, szelki, hełmy i okulary” wspięli się, z biwakiem (!) i przy nienajlepszej pogodzie, na sam czubek stuośmiometrowej iglicy będącej symbolem Wystawy Ziem Odzyskanych, uroczyście otwartej cztery miesiące wcześniej. Jak podają źródła prasowe, kibicowało im podobno trzydzieści tysięcy ludzi! Wyczyn ten stał się nawet natchnieniem dla Jarosława Abramowa, który napisał słuchowisko radiowe zatytułowane Wysoko nad ziemią, a młody wówczas, wrocławski satyryk Andrzej Waligórski komentował: Iglica spokorniała, jakoś czuje się wyraźnie zawstydzona. Nic zresztą dziwnego, została zdobyta przez dwóch dzielnych chłopaków po... dwudniowej zaledwie znajomości. Zbigniew Jaworowski, wspinaczkowy partner Niedziałka był studentem medycyny na Uniwersytecie Jagiellońskim, a później stał się znanym radiologiem. Zarówno Niedziałek jak i Jaworowski potrafili połączyć swą górską pasję z życiem zawodowym. Jaworowski badał lodowce robiąc pomiary radioaktywności na Alasce, w Peru, w Afryce i Himalajach. Niedziałek stał się głównym orędownikiem obrony Tatr przed masową turystyką (m.in. po jego interwencjach odstąpiono od budowy wielkiego parkingu nad brzegiem Morskiego Oka). Po wprowadzeniu stanu wojennego, z jego inicjatywy przemaszerowała przez Krupówki manifestacja ekologiczna niosąca transparenty z napisami: „Precz z Czerwonymi Wierchami!”; „Precz z Ciemniakiem, przywódcą Czerwonych Wierchów!”. Obaj już nie żyją. Wojciech Niedziałek zmarł w 1995 roku mając 73 lata. Zbigniew Jaworowski dożył wieku 84 lat i zmarł w roku 2011.
Wspinaczkowe wizyty w Śnieżnych Kotłach były w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku incydentalne i bardzo dyskretne. Władze niechętnie widziały kogokolwiek szwendającego się w pobliżu granicy. W 1955 roku piątka taterników, pod wodzą młodego lekarza z Cieplic, Jerzego Kolankowskiego, zorganizowała pierwszą oficjalną wyprawę w ten rejon. Pretekstem było uczczenie robotniczego święta. Pokonali oni między innymi filar, który ze względu na datę przejścia otrzymał nazwę Pierwszomajowy. Wyprawa ta i polityczna odwilż stały się początkiem systematycznej działalności w tym jedynym „tatrzańskim” terenie poza Tatrami. W ciągu kilku następnych lat zdobyto wszystkie wybitne formacje skalne. Z czasem pojawiła się w okolicach niewielka, lecz prężna grupka taterników. Systematycznie rozszerzali oni teren swej działalności, zwłaszcza zimą, penetrując między innymi Kocioł Małego Stawu, wznoszący się nad schroniskiem Samotnia. W latach następnych miały Śnieżne Kotły jeszcze dwa okresy większej popularności: w latach 1966–1973, kiedy triumfowała technika hakowa, i w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, gdy kolejne pokolenie zabrało się do odhaczania. W tym czasie poprowadzono w Śnieżnych Kotłach wiele trudnych dróg, zarówno latem jak i zimą. Właśnie przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych był dla wspinaczkowej historii Kotłów najciekawszy. Interesujący jest fakt, że monografia tego rejonu powstaje... w Stanach Zjednoczonych. Od wielu lat pracuje nad nią Władek Janowski – współtwórca najciekawszych dokonań sportowych i eksploracyjnych w Kotłach. Przez ostatnie kilkanaście lat to piękne miejsce było rzadko uczęszczane. Letnie wspinaczki są zabronione, a zimowe wymagają licznych zabiegów natury administracyjnej. W ostatnich latach pojawiła się w Kotłach grupa aktywnych młodych wspinaczy z okolic Jeleniej Góry. Nowe pokolenie, ambitne i niepokorne, zaznaczyło już swoją obecność i prawdopodobnie rozpoczęło pisanie nowego rozdziału w historii taternictwa w Sudetach.
***
W miarę kolejnych wizyt Chatka Wielkanocna stawała się dla mnie wyjątkowo pożądanym azylem. Gotów byłem zarwać dwie noce w pociągu, aby posiedzieć w chatce choć jeden dzień. A bywało, że z kilkugodzinnej wycieczki od przystanku autobusowego robiła się prawdziwa wyprawa. Chatka stoi w pobliżu szlaku, ale dojście do niej nie jest oznakowane. W głębokim śniegu, zadymce albo w nocy trudno ją odnaleźć. Wśród chatkowych bywalców krążyły barwne opowieści o przymusowych biwakach w lesie lub całonocnych wędrówkach, kończących się niespodziewanie w schronisku pod Łabskim Szczytem, wiele kilometrów dalej. Sam kiedyś miałem podobne problemy. Przyjechaliśmy do Jagniątkowa wieczorem i podchodziliśmy w zupełnych ciemnościach. Oczywiście było dużo śniegu, oczywiście wiał wiatr a księżyc złośliwie gdzieś się schował. Po sześciu godzinach walki wiedzieliśmy, że jesteśmy blisko, ale jakoś nic się nie zgadzało. Poruszanie się w śniegu po pachy, z ciężkim worem, było tak uciążliwe, że postanowiliśmy porzucić plecaki, rozejść się w różne strony i rozpocząć poszukiwania indywidualne. Światełko latarki coraz bardziej żółkło i wyłuskiwało z ciemności coraz mniejszy kawałek przestrzeni. Wyglądało na to, że za dziesięć minut pozostanie mi już tylko metoda Braille’a. Płynąc w śniegu, wchodząc na czworakach na kolejne zaspy, poczułem w pewnym momencie zapach dymu. Idąc jak owczarek alzacki tym tropem, dojrzałem w końcu ciemny kontur chatki, ledwo wystającej ze śniegu. Dowlokłem się do drzwi. Były zamknięte od środka. Umówiliśmy się w chatce ze znajomymi, więc wcale się nie zdziwiłem. Zapukałem. Nic. Żeby nie wyjść na gbura zaznaczyłem swoją obecność głośniej otrzepując buty ze śniegu i uprzejmie chrząkając. Po czym zapukałem jeszcze raz. Cisza. Zastukałem bardziej energicznie. Nadal nic. Przestało mi zależeć na konwenansach. Zacząłem łomotać do drzwi. Chwilę nasłuchiwałem. Nic, kompletna cisza. Zaczynało robić się nieprzyjemnie. Pierwsza w no-cy, śnieg, wiatr, przemoczone ubrania, a my będziemy musieli kiblować w lesie. O nie! Zacząłem stukać w okna, walić w drzwi i głośno wyrażać swoją dezaprobatę dla zimowego biwaku. Wtedy w środku coś zaszeleściło. Usłyszałem kroki i po chwili drzwi się uchyliły.
– Ach, to ty Zbychu. – ujrzałem zaspaną twarz Damiana.
– No ja! Dlaczego nie otwieraliście? Nie było mnie słychać?
– Słyszeliśmy, ale dziewczyny się bały... (c.d.n.)