Moje Pagóry - fragmenty ksiązki cz. IV - Dzwon Zygmunta (1)

Autor: 
Zbigniew Piotrowicz
piotrowicz-pagóry.jpg

Ta podróż zaczęła się w 1983 roku i właściwie trwa do dzisiaj. Jej celem była Kotlina Kłodzka. Po studiach znalazłem pracę w Babimoście – niewielkim miasteczku niedaleko Zielonej Góry. Dostałem nawet służbowe mieszkanie przerobione systemem gospodarczym z klasy do zajęć z przysposobienia obronnego. Ponieważ prace nie zostały zakończone na czas, mieszkałem jeszcze trzy miesiące z granatami w przeszklonych szafach i instrukcjami jak zachować się po ataku jądrowym. Po roku pracy upomniało się o mnie wojsko i na kolejne dwanaście miesięcy trafiłem do Wrocławia. Zostałem tak zwanym bażantem w zmechu czyli słuchaczem szkoły podchorążych rezerwy w Wyższej Szkole Wojsk Zmechanizowanych, gdzie w ramach uzupełnienia mej uniwersyteckiej edukacji nauczyłem się kroku defiladowego, dowodziłem kolejno szafą pancerną, gazikiem – ponieważ kierowca musi mieć dowódcę – a w końcu drużyną absolwentów studiów językowych zwanych z typowo wojskowym poczuciem dowcipu – mineciarzami. Byli szykowani do podsłuchiwania wroga i dlatego kilka miesięcy później dostałem wiele kartek z syryjskiej części Wzgórz Golan. Z wojska dawało się załatwić petardy, które na zajęciach poligonowych zastępowały granaty. Na przepustki jeździłem w skałki i w wolnych chwilach robiliśmy z tymi petardami różne eksperymenty.
W ten sposób wysłaliśmy w kosmos metalową beczkę i próbowaliśmy, proporcjonalnie silniejszym ładunkiem, wysłać tą samą drogą drewnianą budkę służącą turystom do załatwiania potrzeb pierwszego i drugiego stopnia. Budka jednak tylko poskoczyła na pół metra i stała dalej. Nieco rozczarowani zajrzeliśmy do środka i dopiero wtedy doceniliśmy siłę użytego materiału. Cała zawartość dołu kloacznego została wprasowana w ściany przybytku, który zyskał ten sposób modną ekologiczną tapetę. Jak widać wielomiesięczna służba sprawiła, że koszarowe żarty uważałem za śmieszne.
Kiedy kończyłem służbę dla kraju, miałem już zupełnie inne plany zawodowe: zatrudniłem się w firmie zajmującej się robotami wysokościowymi. Zarabiałem nieźle, a miejsce zamieszkania i miejsce pracy nie były w żaden sposób ze sobą związane. W ten sposób realne stały się moje najskrytsze plany, aby zamieszkać gdzieś w górach. W grę wchodziły dwa miejsca: Kotlina Jeleniogórska i Kotlina Kłodzka. Ta pierwsza była jednak zdecydowanie zbyt droga i po kilku wizytach, mimo wielkiego sentymentu do Karkonoszy, musiałem z niej zrezygnować. Okolice Jeleniej Góry na początku lat osiemdziesiątych miały jeszcze jedną wadę – klęskę usychających lasów. Góry Izerskie były zupełnie łyse, a wielkie obszary Karkonoszy także upstrzone były kikutami martwych drzew.
Z pierwszego wyjazdu do Kotliny Kłodzkiej najbardziej utkwił mi w pamięci epizod z restauracji w Dusznikach. Lokal był czwartej kategorii – praktyczne stoły z laminatu, krzesła z metalowymi nogami, lastriko, znudzona bufetowa z natapirowanym kokiem. Główną atrakcją lokalu była lada chłodnicza z przekąskami, które oferowano w asortymencie ubogim. Zamówiłem zupę pomidorową i bez pośpiechu posilałem się za pomocą aluminiowej łyżki. W lokalu znajdowało się jeszcze trzech mężczyzn, którzy co jakiś czas zamawiali setkę wódki i tak zwaną konsumpcję. Najtańszą konsumpcją, czyli obowiązkową zakąską do wódki, był czarny salceson sprzedawany na plastry. Konsumenci nazywali to ucho Czombego, na cześć afrykańskiego polityka, którego sława, jak widać, dotarła także tutaj. Wódkę wypijano od razu, a ucho Czombego lądowało na lastrykowej podłodze, gdzie czekał na nie mały piesek rasy miejscowej. Dzień był zwyczajny i trochę nijaki. Aż nagle
w drzwiach lokalu stanął mężczyzna w spódnicy. Wszyscy spojrzeli na niespodziewanego przybysza, na chwilę zastygli w bezruchu i kontemplowali jego ubiór.
– Józek! – odezwał się w końcu jeden z konsumentów, który najszybciej otrząsnął się z zaskoczenia. – Coś ty, kurwa, na siebie włożył?
– Stara nie chciała mnie puścić – wyjaśnił Józek. – Zamknęła mi spodnie, to wziąłem, co było.
Kolejne wizyty w Kotlinie Kłodzkiej utwierdzały mnie w przekonaniu, że jest to miejsce, którego szukam. Wielkie lasy, mało uczęszczane góry i barwne towarzystwo najnowszych osiedleńców. Pozostawało tylko rozejrzeć się za odpowiednim gospodarstwem. Dlaczego gospodarstwo? Ponieważ na kupno mieszkania nie miałem ani wystarczających funduszy ani szans na kredyt. A na gospodarstwa kredyty były. Państwo potrzebowało młodych rolników i takim właśnie udzielało nisko oprocentowanego wsparcia finansowego. To była jedyna szansa. Rozglądałem się przez dwa lata, aż w końcu znalazłem – nieduży dom, stodoła, piękna brama, mostek, strumień, wokół drzewa i łąki. Gospodarstwo znajdowało się na końcu miejscowości, przy przystanku autobusowym i było do sprzedania bez zbędnych ceregieli. Wieś nazywała się Konradów i znajdowała się niedaleko Śnieżnika i Lądka Zdroju. Po prostu ideał!
Przez kolejne pół roku zajmowałem się udowadnianiem, że jestem rolnikiem. Zrobiłem odpowiedni kurs, zdobyłem zaświadczenia, że pomagałem przy żniwach, napisałem program – dziś używa się określenia „biznesplan” – stworzenia nowoczesnego gospodarstwa hodującego owce rasy wrzosówka i prowadzącego uprawę orzechów laskowych. Rodzice przyglądali się moim poczynaniom bez entuzjazmu. Wspominali coś
o zmarnowanych studiach, ale nie przeszkadzali. W ten sposób zimą 1985 roku wprowadziłem się do częściowo zawalonego domu, który miał drewniany wychodek za stodołą, wodę czerpaną wiadrem ze studni i przeciekający dach przykryty jakimiś rozpadającymi się płatami papy. Byłem zachwycony! Wszystko mi się podobało, nawet to, że mogę rano wyjść w gumofilcach na podwórko i posłuchać piania koguta. Taki infantylny zachwyt mieszczucha, który wieś zna raczej z opowiadań. W tamtych czasach nazywano to emigracją wewnętrzną. Wewnętrzność tej emigracji wynikała z faktu, że nadal pozostawało się w kraju, ale tworzyło się swój prywatny i bardzo autonomiczny obszar. Ten obszar miał konkretny wymiar – w moim przypadku ponad dziesięć hektarów. W Kotlinie Kłodzkiej i okolicach, takich osiedleńców było więcej. Wszyscy, jako ludzie romantyczni i zbuntowani, zajmowali się pracą w lesie (bo czytali Hłaskę i Stachurę) albo mieli gospodarstwa i próbowali z tego żyć (bo przeczytali coś innego). Opuszczałem Poznań, który był miastem szarym, pełnym niezadowolonych, agresywnych ludzi. A w Konradowie, kiedy wsiadało się do pekaesu, to mówiło się „dzień dobry” i wymieniało z pasażerami i kierowcą najnowsze wiejskie wiadomości. Gdybym wsiadł do miejskiego autobusu numer 53 na trasie Luboń–Poznań i głośno się ze wszystkimi przywitał, to w najlepszym razie byłbym potraktowany jako nieszkodliwy wariat. Do Konradowa nie sięgał także upokarzający system kartkowy. Jako „umysłowy” dostawałem w Babimoście przydział kilo dwieście mięsa na miesiąc. Później załapałem się na „fizycznego” podczas prac wysokościowych i należało mi się dwa i pół kilograma. A w Konradowie mogłem kupić u sąsiada pół świni bez żadnych formalności. Tu także po raz pierwszy poczułem – jak prawdziwy wojownik – atawistyczny przymus obrony własnego terytorium. Otóż na moich łąkach rosło kilkanaście krzywych drzewek śliwkowych - pozostałość po niegdysiejszych, przedwojennych sadach. Gdy przychodziła jesień i dojrzewały owoce, pojawiali się ich amatorzy. Pogoniłem ich raz i drugi, ale ciągle przyjeżdżali nowi. Na dodatek bezczelnie usprawiedliwiali się, że przecież zawsze tu przyjeżdżają. Sytuacja dojrzewała do radykalnych rozwiązań. Z trzonka do łopaty zrobiłem maczugę nabijaną gwoździami, aby wymachiwać nią podczas gonitw za śliwkowymi skrytożercami. Ku swojemu zaskoczeniu, bardzo szybko potrafiłem się doprowadzić do stanu oślepiającej, euforycznej wręcz wściekłości, kiedy dostrzegałem następną grupę trzęsącą moimi drzewkami. Wypadałem wtedy z maczugą i goniłem pod stromą górkę zupełnie bez zadyszki. Mimo gumofilców na nogach, niemal leciałem unoszony na skrzydłach słusznego gniewu. Wręcz delektowałem się tym stanem. Im byłem bliżej, tym mniej widziałem, bo wściekłość powodowała, że latały mi przed oczami białe plamy. Chyba wyglądałem strasznie, bo reakcja zawsze była taka sama: bez względu na liczebność przeciwnika, porzucał on torby z już uzbieranymi owocami i salwował się paniczną ucieczką. Ja triumfowałem i rekwirowałem zbiory, wykrzykując pod adresem uciekających słowa ciężkie. Bo miałem takie prawo. Bo broniłem swojego.
Za górką, w Marcinkowie, po drugiej stronie pasma Krowiarek, mieszkał Jacek, który miał zdecydowanie większe terytorium, ale też drogę do niego znacznie dłuższą. Piękne gospodarstwo na samym grzbiecie pasma górskiego wypatrzył brat Jacka, Tomek. Tak się zachwycił tym miejscem, że zrezygnował z wyrafinowanej edukacji i na trzy lata poszedł do zawodowej szkoły rolniczej, aby uzyskać odpowiednie papiery. Nie przeszkodziło mu to później w zrealizowaniu się jako znakomity fotografik, prezentujący swoje prace w najbardziej prestiżowych galeriach. Działalność w założonej przez siebie wrocławskiej agencji Dementi oraz egzotyczne podróże po północy radzieckiego imperium pochłaniały go jednak tak bardzo, że gospodarstwo ostatecznie kupił jego brat. Jacek – niedokończony architekt - miał czterysta owiec, chyba ze sto hektarów gruntu i dwa gaziki w różnym stopniu rozkładu. Trudnił się produkcją kołowrotków do przędzenia wełny. Kołowrotki nie były broń Boże cepeliowską atrapą, ale były to urządzenia jak najbardziej użytkowe. Miały nowatorską konstrukcję i elektryczny napęd przenoszony na kołowrotek gumową uszczelką od rur PCV. Ponieważ wszyscy wtedy trzymali owce, więc kołowrotki miały zbyt.
c.d.n.

Wydania: