Polska szkoła w czasach pandemii
Wiosną 2020 roku przez trzy i pół miesiąca polskie szkoły były zamknięte, a uczniowie zdobywali wiedzę w drodze tzw. „nauki zdalnej”. Sytuacja powtórzyła się jesienią i zimą – od połowy października 2020 do końca lutego 2021 roku (zobaczymy czy nie dłużej) uczniowie ponownie mieli przymusową naukę w domach.
Szkoła w czasach pandemii to dziwny twór. Jest szkoła i jej nie ma. Jest – bo uczniowie mają obowiązek szkolny, muszą codziennie wirtualnie „łączyć się” z nauczycielami, odrabiać lekcje, rozmawiać via internet i w ogóle zachowywać się, jak gdyby byli w „normalnej” szkole. Nie ma – bo uczniowie nie przemieszczają się z domu do budynku szkoły, nie prowadzą życia towarzyskiego na przerwach, nie mają zajęć w grupach, nie mają fizycznego i psychicznego kontaktu ze sobą.
Poprosiłem uczniów Szkoły Społecznej w Kłodzku, by opisali mi, jak wygląda ich typowy dzień nauki w czasach pandemii. Oto przykład standardowej wypowiedzi.
Dzień dobry.
Koronawirus zamknął mnie w domu, lecz to nie powód, żeby się poddawać. Chciałbym przedstawić, jak spędzam dzień zamknięty w domu.
Każdy dzień wygląda u mnie tak samo. Budzę się około godziny 7.30 i idę na śniadanie z rodzicami. Gdy rodzice zjedzą, jadą do pracy, a ja wraz z bratem siadamy przed komputery i zaczynamy się uczyć. Codziennie w ramach lekcji spędzam średnio sześć, siedem godzin przed komputerem.
Gdy już skończymy lekcje wraz z bratem sprzątamy po naszym śniadaniu, a później wracamy do zadań domowych. W międzyczasie przyjeżdżają rodzice z obiadem i wszyscy szykujemy się do wspólnego posiłku. Gdy zjemy, mamy czas na odpoczynek, a późnym popołudniem mamy trening, podczas którego przygotowujemy się do zawodów narciarskich, o ile się odbędą.
Po treningu wracamy do domu i jak mam sprawdzian z jakiegoś przedmiotu, to się zaczynam uczyć, a czasami kończę robić zadania domowe. Później kolacja, po niej biorę prysznic i idę spać.
I tak właśnie mija mi dzień za dniem, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem.
Piotr Z. kl. 7 SSP
Zastanawialiście się kiedyś, czy chcielibyście uczyć się w takiej szkole?
Miesiącami siedzieć przed ekranem komputera. Z kolegami co najwyżej „spotykać się” na portalu społecznościowym albo podczas gier komputerowych. Zero wycieczek, zero lekcji w terenie, zero białych szkół, zero zielonych szkół, zero konkursów, zero warsztatów artystycznych, zero warsztatów matematycznych, zero kół zainteresowań, zero projektów szkolnych, zero pracy w grupach międzyklasowych, zero wyjazdów szkolnego Klubu Ekologicznego lub grupy turystycznej, zero wf-u, zero spotkań w ramach projektów szkolnych, zero wyjść i wyjazdów do teatru lub kina, zero dekorowania klas i korytarzy szkolnych, zero zawodów sportowych, zero gry na boisku szkolnym podczas przerw lub po lekcjach, zero rozmów z kolegami na przerwach, zero czasu w świetlicy szkolnej, zero imprez szkolnych, zero akcji charytatywnych, zero emocji związanych z byciem w grupie rówieśniczej i wspólnego robienia czegoś mądrego, a czasami niezbyt mądrego albo wręcz głupiego itd., itd.
Zastanawiający jest ten powtarzający się jak mantra wyraz „zero”, bo ostateczny efekt nauki dla młodego człowieka, najzwyczajniej w świecie także będzie wynosił ZERO.
Żydowskie przysłowie powiada, że „metal ostrzy się o metal”. Grupa rówieśnicza jest w edukacji szalenie ważnym czynnikiem rozwojowym. To wśród kolegów i koleżanek młodzi ludzie „ostrzą się”, zdobywając potrzebne kompetencje społeczne, komunikacyjne, moralne, mentalne, ale także konkretną wiedzę potrzebną w kolejnych etapach nauki i życia. Co się dzieje z nożem, jeżeli długo się go nie ostrzy? Staje się tępy. Taki sam los czeka uczniów, którzy nie mają z kim „się wyostrzać”.
Dodatkowe pytania budzi niezdrowy tryb prowadzenia zajęć on-line. Codzienne, wielogodzinne i wielomiesięczne siedzenie przed monitorem komputera to ogromne zagrożenie dla młodych kręgosłupów, systemów nerwowych, oczu, psychiki i systemów odpornościowych. Rujnujemy zdrowie naszych dzieci niejako w imię „mniejszego zła”, bo ponoć lepiej, że uczymy się on-line, niż gdybyśmy wcale się nie uczyli. Czy na pewno?
Każdy pedagog wie, że są trzy podstawowe kanały docierania wiedzy, że wszystkie osoby w zespole klasowym, ze względu na dominujące style nauki, można podzielić na trzy grupy: wzrokowców (29% populacji szkolnej), słuchowców (34%) i kinestatyków, czyli „dotykowców- ruchowców” (37%). Dla której grupy system zdalnej nauki przez Internet jest najmniej szkodliwy? Wiadomo, dla wzrokowców. Dla której jest najbardziej fatalny? Też wiadomo – dla kinestatyków i słuchowców. Ucząc on-line aż 71% populacji uczniów polskich szkół skazujemy na porażkę, czyli dyskryminujemy ich. Należy się dziwić, że do tej pory nie mamy masowych procesów sądowych, w których rodzice pozywaliby rząd, a w szczególności ministra zdrowia i ministra edukacji z powodu dyskryminowania ich dzieci w dostępie do edukacji.
O czym ten Laska pisze? Przecież wszyscy wiemy, że zamknięcie szkół i przeniesienie nauki do internetu to pokłosie epidemii COVID-19 oraz rządowej strategii ograniczania kontaktów. Tylko nie bardzo rozumiem, w oparciu o jakie dane uznano, że szkoły powodują większą ilość zakażeń niż sklepy, zakłady pracy, komunikacja masowa, kluby sportowe czy szpitale, które są czynne. Jeżeli dzisiaj uznamy, że sklep meblowy lub komputerowy jest dla nas ważniejszy niż szkoła, to za 20 lat może się okazać, że tychże mebli i komputerów nikt w Polsce nie będzie potrafił produkować. Nie będzie też lekarzy i innych niezbędnych dla normalnego funkcjonowania państwa specjalistów, bo „on-line” nie da się ich wyszkolić. Dla polityków może to nie jest powód do zmartwienia, bo w polityce czas liczy się „na kadencje”, ale dla wszystkich innych Polaków jest ważne, by w kształceniu nie nastąpiło przerwanie ciągłości pokoleniowej, by nie było przysłowiowej „edukacyjnej dziury populacyjnej”, składającej się z osób, które niewiele wiedzą i potrafią.
Nasuwa się kolejne ważne pytanie: skąd się bierze przeświadczenie, że w czasie pandemii istnieją tylko dwie możliwości nauki – albo stacjonarna w budynkach szkoły – albo przez internet? A może trzeba wszystko inaczej urządzić? Może trzeba odpowiednio wcześniej dać szkołom sygnał, że nauka może się odbywać w jakimś okresie w odmiennych warunkach, a wówczas szkoły zorganizują dla swoich uczniów miesięczne turnusy naukowe w ośrodkach wczasowych. Mogą wyjeżdżać całe klasy, a nawet małe szkoły wraz z nauczycielami i przez miesiąc mogą prowadzić zajęcia w formule „zielonej szkoły”, „białej szkoły”, obozów naukowych, warsztatów artystycznych, warsztatów terenowych, obozów sportowych – a najlepiej, łącząc te formuły w zgrabną całość. Podczas takich miesięcznych wyjazdów młodzi ludzie mogą się uczyć wszystkich swoich przedmiotów, ale w zmienionej – bo terenowej – formule dydaktycznej. Po miesiącu zajęć terenowych – na wszystkich będą czekały miesięczne ferie bez nauki, a ich koledzy z sąsiedniej szkoły wyjadą w tym czasie w teren. Taki „edukacyjny przekładaniec” (miesiąc nauki – miesiąc ferii) można organizować rok albo dłużej. Młodzież podczas wyjazdowych zajęć edukacyjnych będzie przebywać w zamkniętej grupie (więc nie będzie roznosić zarazy poza grupę), nauka będzie się posuwała do przodu szybciej i lepiej niż podczas zajęć stacjonarnych (bo zajęcia terenowe zawsze pobudzają młodych ludzi do wzmożonej aktywności, a poza tym, mamy do dyspozycji 12 godzin zajęć dziennie), a dodatkowo – sektor turystyczny „będzie miał ruch w interesie”, więc firmy nie padną. Jeżeli tego typu nauka w ośrodkach wczasowych będzie masowa (np. 3 miliony dzieciaków co miesiąc) to oczywiście wydatki związane z organizacją „zielonych szkół” będą także stymulowały rozwój gospodarki.
Formuła „zielonej szkoły” w czasie pandemii działałaby tak samo, jak aktualnie funkcjonują kluby sportowe, a może nawet zapewniałaby większy niż one dystans społeczny. Ograniczenia związane z izolacją społeczną nie dotknęły przecież klubów sportowych. Działają, trenują, wyjeżdżają na zgrupowania, prowadzą rozgrywki ligowe. Większość osób uczestniczących w tych zajęciach to młodzież szkolna, która nie bardzo potrafi zrozumieć, dlaczego standardowa nauka w szkole jest „zakazana”, a popołudniowe treningi i rozgrywki sportowe – już nie. Uczestniczy w nich przecież ta sama młodzież. Rodzi się więc podejrzenie, że sport jest ważniejszy niż oświata. A może wręcz w ogóle w życiu ważniejsze od nauki i pracy zawodowej są hobby, rekreacja, sport i inne przyjemności? Wprowadzając reguły prawne dotyczące dzieci i młodzieży, należy bardzo uważać na to, by nie „spustoszyły one nawyków i sumienia”, by nie demoralizowały młodego pokolenia. Wszak „czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci”.
Masowa organizacja miesięcznych „zielonych szkół” współfinansowanych przez państwo, to oczywiście tylko jedna z możliwych metod nauki w czasie pandemii, znacznie ograniczająca jej rozprzestrzenianie się. W tym momencie ważne jest, byśmy przestali myśleć i podejmować brzemienne w skutkach decyzje polityczne i administracyjne w kategoriach „zero-jedynkowych”: albo nauka stacjonarna w szkołach – albo siedzimy przed komputerem w domach. Modeli kształcenia, respektujących zasadę izolacji między grupami społecznymi, jest naprawdę dużo. I jak to zwykle w takich sytuacjach bywa – państwo, które jako pierwsze porzuci myślenie „zero-jedynkowe”, zyska przewagę nad innymi. Innowacja bowiem zawsze się opłaca.
W kłodzkiej Szkole Społecznej, w której pracuję, w październiku i listopadzie 2020 roku właściwie cała kadra pedagogiczna i bardzo duża grupa uczniów przeszła choroby związane z koronawirusem, prawie wszyscy mamy więc przeciwciała. Sądzę, że to normalna sytuacja dla większości małych szkół w naszym kraju. Mimo tego, przepisy nie pozwalają nam na wznowienie nauki stacjonarnej. Dlaczego? Przecież już nie zarażamy i nie jesteśmy podatni za wirusa. Prawna „urawniłowka” zawsze jest niesprawiedliwa. Uczniowie większości prowincjonalnych małych szkół są w podobnej sytuacji, jak nasza placówka, ale stosuje się wobec nich takie same pandemiczne obostrzenia, jak wobec szkół-molochów, liczących po dwa lub więcej tysięcy uczniów. Dlaczego nie obowiązuje zasada wprowadzona w Stanach Zjednoczonych, która sprowadza się do tego, że kto przeszedł już chorobę, ten może normalnie pracować i uczyć się? Jeżeli prawodawca dopuści taką możliwość, to bardzo wielu polskich nauczycieli i uczniów (sądzę, że w naszej szkole wszyscy) przejdą testy antygenowe, co pozwoli stwierdzić, czy w wyniku choroby nabrali odpowiedniej odporności. Jeżeli większość społeczności szkolnej ma już chorobę za sobą i nabrała odporności, to takie szkoły powinny normalnie działać. Niestety, obowiązujące prawo nie uwzględnia takich okoliczności. Władza postrzegana jest więc przez mieszkańców wsi i małych miejscowości jak przysłowiowy „pies ogrodnika” – sami mieszkają w dużych miastach, a ich dzieci chodzą do „przegęszczonych” szkół, więc niech cała Polska uczy się przez Internet!
Lista kontrowersyjnych decyzji, podejmowanych z myślą o ochronie społeczeństwa polskiego przed pandemią, jest długa. W niestabilnych czasach trudno jest się ustrzec błędów. Za żadne pieniądze nie chciałbym być teraz na miejscu rządzących. Mam też świadomość, pod jak wielką presją pracują oraz jak wielka odpowiedzialność na nich ciąży.
W tym tekście nie skupiam się na krytyce podejmowanych przez władze decyzji, ale raczej na podsuwaniu prostych i logicznych rozwiązań,
które wprowadzane lokalnie, nie podnosząc poziomu zagrożenia epidemicznego, wydatnie poprawią jakość kształcenia w naszych szkołach. Bowiem, wprowadzony od marca 2020 r. model nauki on-line w dłuższej perspektywie może doprowadzić do kompletnego rozchwiania polskiej oświaty, a w konsekwencji – do załamania się gospodarki kraju.
Nie potrafimy bowiem przewidzieć, jak długo jeszcze pandemia będzie paraliżowała naszą rzeczywistość. Wielu specjalistów bardzo liczy na szczepionkę, sądząc, że masowe zastrzyki doprowadzą w ciągu pół roku do „odporności grupowej polskiej populacji”. Oczywiście bardzo bym chciał, by tak się stało. Mam jednak świadomość, że każdy wirus ze swojej natury bardzo szybko mutuje i ciągle pojawiają się wśród nas nowe odmiany koronawirusa. Niektóre są łagodniejsze – inne groźniejsze. Może się nawet okazać, że zanim w Polsce „wyszczepimy” 20 czy 30% mieszkańców, pojawi się kilkadziesiąt nowych mutacji tego groźnego czynnika, na które już szczepionki nie będzie. I co wtedy? Czy polskie szkoły będą zamknięte przez kilkanaście lat i być może niektóre roczniki przejdą całą edukację od zerówki do matury w wersji „on-line”? Oby nie.
Pozostaje jeszcze jedno ważne pytanie: czy nauka zdalna szkodzi naszym dzieciom? Uczę już ponad czterdzieści lat. Przez ten czas w zajęciach prowadzonych przeze mnie uczestniczyło ponad 13,5 tysiąca młodych ludzi, zazwyczaj w wieku od 9 do 22 lat. Z dużym niepokojem zauważam negatywne zmiany fizyczne, psychiczne i duchowe zachodzące w młodych organizmach pod wpływem długotrwałego używania komputerów, laptopów, telefonów komórkowych, smartfonów, konsoli do gier i innych urządzeń cyfrowych. Młodzi ludzie z roku na rok mają coraz słabszą koncentrację uwagi, coraz gorszą pamięć oraz większą męczliwość. Drastycznie pogorszyły się kompetencje społeczne młodzieży. Nastolatkowie mają coraz większe trudności ze rozumieniem tego, co przeczytali oraz odniesieniem przeczytanego tekstu do konkretnego zadania szkolnego lub sytuacji życiowej. Z roku na rok rośnie grupa uczniów znerwicowanych, często wręcz agresywnych, coraz więcej osób w młodym wieku przeżywa depresje i załamania nerwowe, coraz więcej trafia na oddziały psychiatryczne. Wśród uczniów przybywa samotników izolujących się od grupy rówieśniczej oraz osób mocno uzależnionych od gier komputerowych, portali społecznościowych, przeglądania wiadomości w telefonie komórkowym oraz „pokazywania się” w przestrzeni wirtualnej. W ślad za tym idzie coraz mniejsza sprawność manualna i fizyczna, coraz więcej osób ma wady wzroku, skoliozy i inne choroby układu ruchu, a także choroby układu krążenia.
Rzeczywistość związana z pojawieniem się COVID-19 wywróciła świat dydaktyki „do góry nogami”. Pandemia koronawirusa zmusiła nauczycieli i uczniów polskich szkół do spędzania ogromnej ilości czasu przed monitorami komputerów. Z trwogą myślę o tym, jakie negatywne skutki praca zdalna wywoła w młodocianych mózgach powierzonych mi uczniów. Według badań prowadzonych w Polsce w 2018 roku statystyczny 15-latek spędzał przed monitorem jakiegoś sprzętu elektronicznego ponad 4 godziny dziennie. W 2020 i 2021 roku do tego czasu należy doliczyć kilka dodatkowych przymusowych godzin przed monitorem, podczas nauki on-line.
W sumie dzisiaj nastolatek codziennie przez pół doby korzysta z elektronicznych mediów. Nawet najwięksi zwolennicy cyfryzacji przyznają, że nie może to pozostać bez negatywnego wpływu na zdrowie młodego pokolenia. Krótkofalowe skutki już są odczuwalne, jakie będą długofalowe – zobaczymy za kilkanaście lat.
Zawsze sądziłem, że dobry polityk myśli wielowariantowo i nigdy „nie zamyka sobie furtki” do ryzykownych lub zaskakujących decyzji.
W związku z COVID-19 od marca w polskich szkołach wprowadzono jednolity system nauki zdalnej. Może już czas, by zacząć testować inne możliwości. Małe szkoły i małe społeczności doskonale się do takich prób nadają. Może czas działać w oświacie wielotorowo – inaczej w dużych aglomeracjach, inaczej na wsi, a jeszcze inaczej w średnich miastach. Inaczej w ośrodkach o dużej gęstości zaludnienia, a inaczej w regionach z małą ilością mieszkańców. Czy znajdzie się w Polskim Rządzie taki polityk, który zauważy, że sytuacja pandemiczna w różnych częściach naszego kraju jest diametralnie odmienna, że przyszła pora na wprowadzenie wielowariantowego modelu zarządzania oświatą w dobie kryzysu pandemicznego?