Opowiadanie: Senegalczyk kontra ciasto o nazwie „murzynek”
Ciotka, najmłodsze dziecko babki, mieszkała we Wrocławiu. Dzieliło je ledwie sto kilometrów, a odległość ta zdawała się sięgać zimnej Alaski. I takie też były stosunki pomiędzy matką, a córką – zimne, o ile nie lodowate. Ich powodem było zamiłowanie ciotki do egzotyki, w tym męskiej. Lubiłam ją, bo była troszkę szalona i ekstrawagancka. Niestety za szalona na warunki wiejskie. Dlatego już w wieku osiemnastu lat wyjechała z naszego Eldorado w poszukiwaniu własnego szczęścia. Bywała to tu, to tam. Zwiedziła trochę świata, by w końcu osiąść we Wrocławiu. Pomieszkiwałam u niej będąc jeszcze na studiach, przy okazji sprawując „dozór” nad synem ciotki – młodszym kuzynem Antkiem. Ciotka uwielbiała chodzić do teatru oraz na wernisaże do wrocławskich galerii sztuki. Antek wolał w tym czasie grać na gitarze lub włóczyć się po mieście swoimi ścieżkami. Nie, nie był jakiś rozrabiaką. Pewnie tak, jak i jego matka szukał własnego miejsca we wszechświecie. Ciotka wychowywała go sama. Ojciec Antka był obcokrajowcem, którego poznała przebywając swego czasu u brata babki, mieszkającego pod Paryżem. Podczas zwiedzania stolicy ciotka spotkała pięknego, smukłego studenta architektury, ojca Antka. Można by rzec: miłość od pierwszego wejrzenia. I pewnie wszystko byłoby do zaakceptowania (patrz babka), gdyby nie to, że ów student pochodził z Senegalu! Spędziła wówczas u wujostwa trzy miesiące. Pewnie zabawiłaby dłużej, gdyby nie to, że w kraju musiała zwrócić paszport. Takie to były czasy. Bez zgody i aprobaty aparatu nadzorczego w postaci partii rządzącej ani rusz! Wróciła. Szybko się okazało, że jest w ciąży. Student w tym czasie wyjechał do ojczystego kraju, zająć się umierającym ojcem. Nie wiedział, że zostanie ojcem.
Kiedy ciotka w 1976 roku urodziła, we wsi aż huczało od plotek i domysłów. Podśmiewywali się z babki, że córka pewnie zapatrzyła się na węgiel, który babka w nadmiarze gromadzi w komórce. Albo żartowali, że teraz zamiast kartofli będziemy jeść na obiad banany. Oj było ciężko. Babka niewiele myśląc, postanowiła wysłać ciotkę z malutkim Antosiem do kuzynki w Warszawie.
- W dużym mieście może go nie zauważą – stwierdziła, spoglądając na uśmiechniętego, beżowego niemowlaka. – A ludzie może zapomną…
No więc pojechali. A po roku, wieś żyła już innym tematem, zwłaszcza że czasy były trudne. Wspaniała dekada wuja Gierka chyliła się ku upadkowi. Zabrakło cukierków.
Sprawa Antka odżyła latem 1981 roku, kiedy pojawił w wiosce. Ciotka przywiozła go na krótkie wakacje, a sama musiała wyjechać w pilnej sprawie. Babka na początku coś tam cmokała pod nosem niezadowolona, że znowu będą gadać. W końcu się zgodziła. Myślę, że więcej udawała i tak na poważnie, to jednak kochała małego i tęskniła za nim. Widać to było zresztą, jak mu dogadzała z jedzeniem. A to pierożki z jagodami, a to kluski na parze. W mięsnym miała dogadane, że jak „rzucą” kiełbasę szynkową z geesu, to choćby 20 deko mają zostawić dla JEJ wnuczka. Oprowadzała go też po wsi w tę i z powrotem. Po sąsiadach bliższych i dalszych. Do sołtysa, do kowala, do proboszcza nawet! A jednego razu pojechali do sąsiedniej miejscowości. I tak babka biegnie z młodym za rękę, rozgląda się po ludziach, jakby kogoś szukała. Antek krzyczy, żeby go babcia puściła, bo mu rękę urwie. Usłyszała to krzątająca się koło jednego z domów kobieta, która okazała się być znajomą babki.
- To pani wnuk? – zagadnęła, a widać było, że babsko wścibskie.
- A co nie widać?! – odparła podirytowana babka.
- Ano jakiś taki ciemny ten pani wnuczek – nie odpuszcza babsko.
- A ućmoruchał się gówniarz na hałdzie, to czarny – odparła dziarsko babka.
- Hmmm – z niedowierzaniem pokiwała tamta głową – a może wstąpicie do mnie na ciasto? - Oj widać było, że za wszelką cenę chce wyciągnąć od babki więcej informacji na temat wnuka. Antek oczywiście słysząc o cieście, koniecznie chciał zostać. Na co babka, nie zdając sobie chyba sprawy z tego co mówi - Chodź Antoś, wracamy. Babcia upiecze ci murzynka.