A co tam w Różanym Dworze...
A co tam w Różanym Dworze... czyli: Imieniny ukochanej Dziewczyny, czy zagłada dziczej rodziny … pod nocnym Niebem ciemnej Doliny... i wspomnienia dawnych wakacji na Wyspie Hvar, czyli nagrodzone w XIII Ogólnopolskim Konkursie Małej Formy Literackiej (2013) opowiadanie DŁUGI IVAN.
Nocą przestrzeń ciemnej Doliny przeszyły strzały. Mroźno się stało pomimo czerwcowej upalnej nocy. Jednak umysł człowieka, gdy dzieje się coś nieoczekiwanie złego... szuka natychmiast ucieczki ku dobroci. Ku tłumaczeniu rzeczy złych i dotykających bólem i cudownej przemianie w rzeczy pełne dobrostanu i szczęśliwe. I jest to dar bezcenny. Choć na chwilę niewielką pozwala uciec od rzeczywistości... aby do niej powrócić, już silniejszym i pełnym spokoju. Ta jedna mała chwila, potrafi ocalić przed traumą. Ten maleńki czas. Strzałów było kilkanaście. Jeden po drugim. Kaskady. Pomyślałam... czyje to dzisiaj imieniny. Pewnie zakochany chłopak sztuczne ognie, fajerwerki w niebo wysyła wraz z manifestacją swojej wielkiej miłości do ukochanej dziewczyny. Pomyślałam... dzisiaj późno już, sen przymyka powieki. Jutro... jutro zajrzę do kalendarza – czyje to imieniny. Która to wybranka taka szczęśliwa... Maryla, Emilia czy Danuta. Jutro, jutro sprawdzę. I mając pod powiekami obraz złotych fajerwerków rozświetlających nocne niebo... zasnęłam. Dnia następnego... nie przyszła dzikowa rodzina. Ani przewodnik stada – dzik bigamista, ani dwie miłe loszki, ani stado dziczych dzieciuków. Cisza w sadzie. Cisza w przestrzeni. Głucha cisza pod gwiazdami.
*
W tym roku nie pojechałam na urlop. Jak wielu z nas. I nie ma co tu snuć teorii, po prostu... po opłaceniu domowych rachunków, pozostało tylko na naprawę starej, cieknącej rynny.
Jednak moja Wyspa tam daleko, czeka na mnie i tęskni tak jak i ja tęsknię za nią. I wiem, że przyjdzie czas, gdy powrócę, aby pisać tam książki i wiersze. Aby malować moje Madonny świetliste i pogodne jak niebo nad Milną. A dzisiaj tylko wspomnienia i Długi Ivan. Opowiadanie nagrodzone w 2013 r. jesienią na XIII Ogólnopolskim Mazowieckim Konkursie Małej Formy Literackiej.
Wspomnienia... tyle wierszy niepublikowanych i opowiadań. Powieści niepublikowane w rękopisach. Tyle malowanych kamieni i wspomnień. Wspomnień bezcennych.
Milna, Wyspa Hvar, 4 sierpnia 2013 niedziela – DŁUGI IVAN
Czasami spotykacie na swej drodze złych ludzi. Wiedzcie jednak, że to nieprawda... bo nie ma złych ludzi, są tylko ludzie ciężko zranieni przez Los.
Długi Ivan
Stał tam oto nad brzegiem morza jak... kariatyda, wspierając ogromny i zniewalający błękit nieba. Błękit rozciągający się nad Białą Marmurową Wyspą i otulający płaszczem swoim wszystko i wszystkich; nie bacząc na na ich wady czy zalety, dobro czy zło, małość lub wielkość – błękit łaskawy.
Stał tam jak posąg kamienny... surowy i wielki. Nieruchomy. Stał przy rożnie. Na blaszanym, osmolonym piecyku, przytulonym do starej pinii, wolno i miarowo jak wskazówki zegara obracała się tusza barania, nabierając złocistej barwy i aromatu pieczonego mięsa. Woń drażniła nozdrza i wypływała z Konoby daleko poza nakryte białymi obrusami stoły. Długi Ivan powoli, z namaszczeniem skrapiał pieczeń tajemną polewą i uważnie zbierał spływający do blaszanej wanienki tłuszcz. Sos pachniał ziołami, oliwą i smażonym mięsem. Iskry strzelały wysoko w niebo, unosząc się, a później opadając popiołem, smaląc włosy Ivana i ręce. Ivan ostrożnie i wolno poruszał rożnem, nasączając mięso tak aby kruche było i w smaku delikatne, a sposób w jaki to czynił sprawiał wrażenie wypełniania misji, od której zależały losy świata. Z najwyższym skupieniem wykonywał ruchy szamana; bez zbędnego pośpiechu ani zwłoki. Utrzymywał stały żar na palenisku, a węgielki najpierw czerwone i świecące, później czerniały tylko gdzieniegdzie ukazując swoją wypełnioną żarem istotę, promieniejącą ciepłem. A gdy dzieło kulinarne dobiegało końca, stawał Długi Ivan na straży przy blaszanym rożnie, pilnując aby węgielki na tyle mocy miały by tusza gorąca była i świeża, i aby jakiś nieopatrzny podmuch wiatru od morza nie rozniecił żaru i nie osmalił wielkiej i smakowitej pieczeni.
Ivan był tylko pracownikiem. Kucharzem i Wielkim Strażnikiem Pieczeni i tradycji chorwackiej sięgającej w dzieje mroczne i niepoznane, gdzie z dziada pradziada przodkowie jego według zasad starych życie wiedli wrastając w tę ziemię piękną i surową. Ziemię winną i miodną, skalistą i suchą. Ziemię gai oliwnych i pastwisk. Ivan... Długi Ivan nie uśmiechał się nigdy. Twarz kamienną miał jak te skały, po których życie całe stąpał. Twarz nieodgadnioną. I nie wiedział nikt czy dobro w nim spoczywa czy zło... bo nie mówił nigdy i nic.
Milczący Długi Ivan. Mijały go setki ludzi... tysiące i... nikt nigdy nie widział uśmiechu na jego twarzy. Nigdy oblicze to nie rozjaśniło się nawet na chwilę mgnieniem ciepła, dobra czy życzliwości. Ivan... straszny był!
A przechodniów miłych i roześmianych, idących w kierunku plaży, ciągnących za rękę dzieci, niosących mnóstwo koszy, parasolek, gumowych zabawek, dmuchanych rekinów i tysiąca jeszcze innych mniej lub bardziej nieważnych drobiazgów – odprowadzał pełnym pogardy wzrokiem. Wzrokiem, który nie wróżył nic dobrego. Letnicy kłaniali się czasem Długiemu Ivanowi. Ten, nie odpowiadał, a oblicze jego jeszcze bardziej stawało się chmurne i nieprzystępne. Złowrogi Ivan. Ivan groźny...
Cóż to za człowiek? Skąd tacy ludzie? Skąd? I dlaczego? Pytanie zawisło w rozedrganym i nasyconym błękitem powietrzu kanikuły i zamarło... Umarło i odpłynęło z wiatrem. I skąd tyle nienawiści. Lodowaty wzrok.
W miejscu tak pełnym miłości i radości... taki... Ivan. Na szczęście już tuż obok czekała gorąca, rozżarzona słońcem plaża. Biała i świecąca od rozpalonych światłem marmurowych kamieni. Białych i łagodnych w kształtach, jak wszystko w wioseczce tej maleńkiej. I słońce, i niebo, i morze, i... cały ten bajkowy, barwą i dobrocią malowany świat sprawiał, że obraz Ivana oddalał się coraz bardziej i bardziej, aż w końcu znikał tak jak gdyby nigdy go nie było. Rozpływał się w nicości. I tak godzina po godzinie i dzień po dniu. Radosne poranki, gorące południa pełne śpiewu cykad i skwarnej pogody. Drgające upałem powietrze w porze sjesty, gdzie zbawczy cień dawał chwilę wytchnienia i... nadchodził sen. W świetle dnia. W świetle dnia... Długi Ivan strasznym był człowiekiem. Złowrogim i rzucającym uroki swym zimnym, przenikliwym wzrokiem. Toteż omijali go wszyscy... śpiesznie... zapatrzeni w to lub owo. Bo taka to już nasza ludzka natura, że gdy nie rozumiemy, to nie znamy i nie chcemy znać.
A gdy kto pyta czasem, to nie pamiętamy... bo jak tu pamiętać coś czego nie ma, a może nawet nie było. A jednak było ... Było z całą pewnością.
Była wojna. Mijały dni, miesiące, lata całe, a ręka Ivana jakoś się zgoić nie chciała. I dusza... też. A pod powiekami wyryty jak relief na Kamiennych Tablicach... Obraz Dni. Dni krwawych. Dni, w których odchodzą Bliscy. Rodzice, żona, dzieci. Odchodzą by już nigdy nie powrócić. I nigdy już nie pogładzi siwej głowy Matki, nie wesprze Ojca wystukującego laseczką rytm dni powszednich. Nigdy nie przytuli Ivany ani dzieci. Nie będzie widział jak rosną... jak budzą się rano o świcie. Nie obudzą się już nigdy.
Wojna. Wojna zabrała Ivanowi wszystko. Zagarnęła jak rzeka. Pozostawiła tylko życie i... pamięć. Tylko pamięć Ivanowi została. A przekleństwem i udręką była największą. Pamięć słów, czułości i dotyku. Pamięć chwil... Bo to ani jej z głowy wyrwać, ani zasnąć spokojnie... tak by nie wróciła. Chyba żeby zasnąć na zawsze.
Patrzył na wolno przejeżdżające, luksusowe samochody, na kapelusze pań, na szczęśliwe dzieci... Gdzie? Gdzie byli wtedy, ci wszyscy mili i uśmiechnięci ludzie z całego świata... Gdzie byli gdy umierały jego dzieci?
I ... dlaczego? Dlaczego tak???
Czy wiecie, że wszystkie sprawy tego świata inaczej wyglądają w słońcu, a zupełnie inaczej gdy zapadnie zmrok?
Zapadał zmierzch. Na piecu pozostały jeszcze niewielkie skrawki mięsa dla spóźnionych gości. Ciemność ogarniała świat coraz bardziej i bardziej. Mrok sprawiał, że kształty gubiły się i zacierały, a wszystko otulił wieczór. Śródziemnomorski wieczór ... ciepły i łagodny jak oczy kobiet. Dobry i dający ukojenie po upalnym i pełnym trudów dniu. Od morza wiał lekki wiatr... chłodził rozpalone twarze. Niósł ulgę. Woń lawendy nasyciła powietrze, które pulsowało ciepłem i muzyką cykad.
Dźwięki wznosiły się i opadały, wypełniły sobą wszystko... Koiły i wypełniły przestrzeń... Miłością. Miłością, której człowiek czasem nie potrafi ogarnąć ani zrozumieć. Miłością, która wie i wybacza wszystko... niosąc niepamięć. I w chwilach takich, w ciemnościach odradza się człowiek i najcudowniejsza istota rzeczy, którą każdy z nas posiada... Człowieczeństwo.
Czasem zagubione, zatracone, ukryte głęboko, czekające... swej chwili... aby powrócić.
I oto tam, w ciemnościach, pomiędzy osmalonym, blaszanym piecem i starym drzewem piniowym, spowity w całkowitym mroku z trudem pozwalającym oku ludzkiemu wyłowić jakiekolwiek kształty... siedział na pniu Długi Ivan. Pochylony, lekko się kołysząc. Na kolanach trzymał cudze dziecko i nucąc cicho... tulił je do snu.
A Niebo pełne było gwiazd.