Spotkanie w Pasterce
W latach 50. XX w. na palcach jednej ręki można było policzyć radkowskie dzieci, które nie musiały pomagać rodzicom. Ja pracowałem w lesie. Robota nieskomplikowana: należało wykopać dołek, w niego wsadzić sadzonkę drzewka (zielonym do góry), zasypać, lekko ubić i podlać.
Nawet gdy ma się lat naście, nie jest to zadanie trudne, nie licząc tego, że motyka swoją wagę miała, ale już po kilku dniach małolat operował swoim pierwszym „narzędziem” jak dr Karol Estreicher skalpelem, robiąc „wyrostek” – już dzisiaj nie pamiętam komu.
Do lasu chodziło nas kilku, wymieniał nie będę kto, bo „chodzenie do lasu” zawsze było źle widziane, więc mogą mieć chłopy do mnie pretensje, że po latach „sypię”.
Praca była w Pasterce. Szliśmy przez „Małe Wodospady”, hale pod Szczelińcem i potem już jak po sznurku, prosto w objęcia WOP-istów, którzy mieli nieustające pretensje do Ryszarda N., że obwieszony niemieckimi medalami jak marszałek Herman Goering, a to, że Jurek R. ma nieregulaminowo włożony do buta hand granade, a Tadeusz T. Niemiecką puszkę na maskę pegaz powinien nosić przez lewe ramie... I tak każdego dnia: a że byli to chłopcy ze Śląska, wiec regulamin Wehrmachtu nie był im obcy. Ktoś by zapytał skąd małolaty miały to wszystko? Starsi pamiętają, że było tego w każdej zagrodzie po same kalenice (najwyższa część dachu – gdyby ktoś pytał). Myśmy to trzymali w „depozycie” w jednej z piwnic Małego Karłowa. Resztki tego do dzisiaj można wygrzebać z popiołu na Ogrodowej.
Wracając do tematu, praca była dobrze płatna, na tyle, że z pierwszą wypłatą matka mnie odesłała do gajowego, że niby się w obliczeniach pomylił i zbyt wiele naliczył. Pan gajowy, na kartce napisał dużymi literami” „Stachu tyle zarobił – koniec kropka”. W głowie mojej mamy się nie mieściło, że małolat zarobił więcej niż ona w przodującym zakładzie przemysłu dziewiarskiego!
W tamtych czasach było o tyle dobrze, ze nie było: telewizorów, video, komputerów, plystation, no i nie było cyfrówek. Tak, tak, macie racje dzisiejsze małolaty - była to epoka jaskiniowców. A więc za uzyskane zarobki mama kupowała buty na zimę, które nie wiedzieć czemu rozpadały się po jednym meczu.
Tak, jesteśmy przy pracy, której dowody rzeczowe są dzisiaj wycinane jako dorodne drzewa. Pracowała z nami też pani Helenka. Ona trzymała dyscyplinę i kartkę z wyliczeniami: kto i ile. Gdy nie padało, a w Górach Stołowych w tamtym czasie to była rzadkość, normę dzienną uzyskiwaliśmy do godziny trzynastej, a potem to już po następnym sznurku i... na basen, gdzie kwiat młodzieży płci odmiennej wystawiał swe wdzięki na działania słoneczne i na naszą nieokiełznaną chuć. Tak, tak, już wtedy hormony zasłaniały dobro ojczyzny i temu podobne. Tego tematu jednak nie będę ciągnął, opowiem rzecz autentyczną.
W piękny lipcowy dzień do pracy, nie napastowani przez służby graniczne, dotarliśmy wcześnie, i szybko też zaserwowaliśmy sobie „śniadanie na trawie”:
Nie, nie, to nie było to śniadanie, myśmy mieli kompot z rabarbaru w litrowych butelkach i chleb ze smalcem, którego dzisiaj wszyscy omijają jak urząd skarbowy.
A więc stół bogato zastawiony, wszyscy pałaszują, nikt nie rozmawia... wiadomo, arystokracja i kultura osobista.
I ni z tego ni z owego „coś” lezie przez nasz, mchem porośnięty stół, nie widać „tego” a idzie przez środek „stołu”. Rzuciliśmy się do naszej zastawy, ratować co się da, i tylko chłód, jak gdyby ktoś otworzył zamrażarkę, przeleciał nam po zgrzanych plecach.
Wstaliśmy wszyscy, niczego nie zbieraliśmy, i trzymając się blisko pani Helenki ruszyliśmy. Nie biegiem, ale tak szybko jeszcze nigdy nie wróciłem z Pasterki. Dopiero gdy byliśmy przy kamieniołomach zaczęliśmy gadać jeden przez drugiego – bez sensu. Na basen nikt nie poszedł, w dniu następnym gdyby nie pani Helenka nie weszlibyśmy do lasu. Ktoś mówił, że to Liczyrzepa, ale on nie przeszedłby po „stole”, więc kto?