Opowiadanie "Kolekcjonerka" cz.1
Była zjawiskowo piękną kobietą. Nosiła swoje smukłe ciało jak dzieło sztuki. Ubierała się z wyszukaną elegancją, dobre marki ubrań widać było na odległość. Na zadbanych stopach obowiązkowe szpilki. Makijaż odpowiedni do pory dnia, dyskretne perfumy, oryginalna biżuteria. Na ulicy wzbudzała powszechne zainteresowanie. Mężczyżni zauroczeni wpadali na przydrożne lampy lub włazili w wystawy sklepów nie mogąc od niej oderwać zachwyconego wzroku. Kobiety szarpały nerwowo ubrania na odstających brzuchach, głośno nawołując swoich niezdarnych mężów, nagle przypominały sobie niepopłacone rachunki. Na takiej to i worek po kartoflach będzie wyglądał jak kostium od Chanel, mamrotały zrezygnowane. Tylko małe dzieci spotykając jej chłodny, nieobecny wzrok, chowały się przestraszone za mamine spódnice. Szła,a właściwie płynęła wolnym krokiem, kołysząc leciutko biodrami, patrząc obojętnie na otaczające ją sklepy, kamienice, mijających ją przechodniów. Zupełnie nie z tego świata. Jakby była poza ulicą.
Nie lubiła tego miasta. Od początku wszystko układało się nie tak jak tego chciała. Miasteczko było całkiem mało miejskie. Mały rynek, ratusz, parę handlowych uliczek a dalej, paskudne, czynszowe kamienice. Obdrapane, paskudne, śmierdzące. Wąskie uliczki z brukiem, w którym więzły cienkie obcasy jej luksusowych butów. Psie kupy na każdym kroku, przepełnione kosze na śmieci. Brudne, wystawowe okna sklepów popstrzone odchodami much przywoływały czasy gierkowskie. Przy krawężnikach jezdni przyschnięte, popękane skorupy błota tworzyły spoiny z gęsto utkanymi niedopałkami papierosów. Na przedmieściach betonowe, przygnębiające bloki sterczały nijak nie pasując do reszty miasta. Plastikowe markety, betonowe parkingi, elewacje nowobogackich domów w kolorze majtkowego różu. Całość stanowiła niestrawne bezguście.
Pokażne konto bankowe i całkiem ładna willa w starym, zadbanym ogrodzie notariusza za którego właśnie dopiero co wyszła, nie były w stanie zrekompensować jej codziennych doznań bezbrzeżnej brzydoty i smrodu czynszowych ulic. Co ją podkusiło? Ryszard wcale nie był ani taki stary jak jej poprzedni mężowie ani taki bogaty. Na dodatek miał matkę. Staruszka zasiadała na wiekowym fotelu, głucha jak pień, złośliwa i z całkiem jeszcze dobrą pamięcią mimo swoich 95 lat. Prawie już nie chodziła. Wala, nielegalna imigrantka z Ukrainy, opiekowała się starszą panią. Sypiała w malutkim, zimnym pokoiku przy werandzie. Stale zabiegana, spocona, niedomyta, nerwowo uwijała się po domu, by nadążyć w spełnianiu życzeń starej matrony. Tak jak te paskudne ulice wzbudzała wstręt, głównie z powodu fetoru wczorajszego potu na syntetycznej bluzce i niedomytych pachach. Pewnie pozbyłaby się Walentyny pod byle jakim pozorem ale myśl, że sama miałaby usługiwać staruszce na pięterku, wykluczała taką możliwość. No przecież ile można żyć????? Te parę miesięcy a nawet lat wytrzyma z zapachem potu Walentyny. Byleby nie myć tego starego, pomarszczonego ciała, nie podawać zmiksowanej zupy, nie czesać postrzępionych, siwych włosów.
Traktowała Walę jak osobę gorszej kategorii. Śmieszyło jej bezosobowe „...niech mnie powie , co będzie na obiad jadła...”, jej uciekanie ze wzrokiem od twarzy rozmówcy, kłopotliwe drapanie się po karku. Nieduża, mocno zbudowana, pracowita, z wiecznymi odrostami na kiepsko obciętych włosach, ze śladami dawnej trwałej ondulacji. Dłonie miała spracowane, szorstkie i zaczerwienione.Ubrana w spodnie od dresów - żeby wygodnie było - i byle jaką bluzkę, rozdeptane klapki i przetarte skarpetki, stanowiła zupełne przeciwieństwo elegancji. Wciąż odkładała pieniadze na bliżej nieokreśloną szkołę nieślubnej córki, którą wychowywała jej matka, również niezamężna, w jakimś malutkim, zapyziałym miasteczku na Ukrainie. Walentyna zazwyczaj schodziła jej z drogi, więc z czasem stała się dla niej prawie niewidoczna.
Miała niewiele zainteresowań oprócz gromadzenia pieniędzy. Jedyna najmilsza jej pasja to zbieranie porcelany, pięknej, drogiej, głównie filiżanek i kubeczków. Raz w miesiącu wychodziła do sklepiku z porcelaną i starając się za wszelką cenę nie dopuścić trajkoczącej sprzedawczyni do głosu, kupowała coś ładnego. W domu oglądała nowy nabytek dotykając jego jedwabistą, chłodną powierzchnię koniuszkami palców. Szybko nudziła się nowym zakupem i odkładała na półkę do innych, zapomnianych filiżanek. Podniecało ją samo kupowanie, fakt posiadania. Tak naprawdę mogłaby teraz wrzucić filiżankę do przepastnego pojemnika na śmieci. Była jej równie obojętna jak pomięty papier w który była zapakowana. c.d.n.