Wspomnienia z okresu deportacji na Syberię w latach 1940-1946

Autor: 
Ewa Radkowska z d. Flisek

Będąc na zesłaniu, śpiewaliśmy często tę starą, piękną, polską pieśń, która dawała nam nadzieję, że nasze cierpienia nie pójdą na marne:
„Czy umrzeć nam przyjdzie wśród boju, czy w tajgach Sybiru nam gnić,
z trudu naszego i znoju, Polska powstanie, by żyć!”
Polskie losy na wschodzie
Był rok 1939 – wrzesień. Piękna, słoneczna pogoda. Mieszkaliśmy na stacji kolejowej Perzenkówka przed Lwowem. Ojciec mój pełnił tam funkcję naczelnika stacji, matka zajmowała się dziećmi i domem. Było nas czworo, tj. mój starszy brat Kazimierz, siostra Marysia, która przebywała czasowo w Mielcu u dziadków (dzięki temu uniknęła zesłania na Syberię), ja, no i mający się wkrótce urodzić braciszek. Dom był mały, parterowy z piękną werandą, ogródkiem, cały w zieleni!
Ja z bratem dojeżdżałam do szkoły do Lwowa. Gdy wybuchła wojna, miałam ukończone trzy klasy szkoły podstawowej, mój brat – pięć klas. Byliśmy szczęśliwi, jak tylko mogą być szczęśliwe dzieci przy kochających i kochanych rodzicach, żyjących w zgodzie i dostatku. Ale to, niebawem miało się skończyć. Wybuchła wojna. Naloty, ucieczki do lasu w celu schronienia się tam przed bombami, strach. W tych okolicznościach przychodzi na świat nasz najmłodszy braciszek – Jerzyk.
Wkraczają wojska rosyjskie. Zaczynają się kłopoty z zaopatrzeniem. Ale to jeszcze nic, żyjemy, jesteśmy razem, tylko z rodzicami ojca i naszą siostrą Marysią jesteśmy rozdzieleni granicą, bo tam są Niemcy. We Lwowie mieszkają rodzice naszej matki i jej brat – Jerzy, który studiuje na uniwersytecie lwowskim. Jesteśmy nadal razem i w miarę bezpieczni. Któregoś dnia ojciec zostaje wezwany do NKWD, skąd już nie wraca.
Po jakimś czasie dostajemy od niego wiadomość, że się ukrywa u przyjaciół we Lwowie, gdyż miał być aresztowany i udało mu się szczęśliwie zbiec. Opuszczamy nasz piękny, zielony domek i przenosimy się wraz z matką i rodzeństwem do dziadków.
Jest coraz gorzej. Nie ma środków do życia, małe dziecko… Matka podejmuje jakąś pracę w kuchni polowej, wujek Jerzy przekształca się ze studenta w tragarza. Któregoś wieczoru następuje spotkanie naszej matki z ojcem, zorganizowane przez jego przyjaciół w kinie, podczas seansu filmowego, w którym i ja uczestniczę. Ojciec informuje nas o swoich zamiarach przedostania się przez granicę do swoich rodziców mieszkających w Mielcu. Chce nas zabrać ze sobą. Decydują jednak, że bezpieczniej będzie, gdy my pozostaniemy we Lwowie. To było ostatnie spotkanie moich rodziców. Ojcu udało się przedostać na tereny okupowane przez Niemców, a my już niedługo będziemy przebywać we Lwowie. Ojciec jest poszukiwany, a my przesłuchiwani i straszeni. Któregoś dnia nie wraca z pracy wujek Jerzy. Nie zobaczymy go już nigdy więcej. Zginął we Lwowie w więzieniu, zamordowany przez Rosjan. Do celi, w której przebywał wrzucono granaty. Było to wówczas, gdy wojska rosyjskie opuszczały Lwów. Rozpoznano jego szczątki i strzępy odzieży, o czym po wojnie poinformowali nas znajomi. My w tym czasie byliśmy już dawno na Syberii.
Po aresztowaniu wujka i ucieczce ojca mieszkaliśmy nadal u dziadków. Żyć było coraz trudniej z tego, co zarobiła matka, a z usług dziadka, profesora języka polskiego, nikt nie chciał korzystać. Jedynie piękna gra na cytrze w wykonaniu babci Karoliny przynosiła czasem parę groszy dochodu. Tak żyliśmy do wiosny 1940 roku.
„A wiosna tego roku…”
I właśnie wówczas wśród nocy rozległo się mocne kołatanie do drzwi. Wylękniona mama podbiegła, by je otworzyć i wówczas odepchnięto ją brutalnie od progu. Do mieszkania wtargnęło kilku umundurowanych milicjantów. „Sobirajsa” – usłyszeliśmy tylko i nie było czasu na zastanawianie się, mieliśmy kilka minut, by się ubrać i spakować. W pokoju rozległ się głośny płacz dziecka, wszyscy drżeliśmy ze strachu, nie wiadomo było co brać ze sobą, w co się ubrać. Pamiętam tylko, że już za chwilę siedzieliśmy w odkrytym samochodzie ciężarowym. Babcia trzymała w rękach swoją cytrę, mama tuliła do piersi płaczące dziecko obok mnie siedział brat Kazik z dziadkiem na tobołkach z zabranej pościeli, a ja byłam tylko w jednym bucie, gdyż w pośpiechu nie mogłam znaleźć drugiego. Pamiętam też, że właśnie zaczęło świtać i za chwilę pokazało się piękne, ogromne słońce. Widok był tak wspaniały, że nie mogłam od niego oderwać oczu. Może dlatego, że pierwszy raz w życiu ujrzałam wschód słońca…
I tak rozpoczęła się nasza długa, koszmarna podróż na Sybir. Przywieziono nas na dworzec kolejowy i wtłoczono do wagonów towarowych. Obrazki takie często się widzi obecnie w filmach, jak to Niemcy ładowali do wagonów aresztowanych więźniów. Tu było identycznie! Wagon był wypchany ludźmi po brzegi. Małe okienka po obu stronach wagonu były zakratowane. Pośrodku przy ścianie znajdowała się dziura kloaczna, a we wnękach półki z desek, na których siedzieli ludzie nie mieszczący się na dole.
Z hukiem zatrzaśnięto drzwi i powoli pociąg ruszył. Droga była długa i bardzo męcząca. Najbardziej dokuczało nam pragnienie. Nawet nie tyle głód, co pragnienie. Dawano nam od czasu do czasu jakieś ryby solone, ale wody było zawsze za mało. Wydzielone porcje razowego chleba też nie zaspokajały głodu, ale musiało to wystarczyć.
Raz, już po przekroczeniu granicy, pociąg się zatrzymał nad jakąś rzeczką i pozwolono dzieciom wyskoczyć z wagonów, by napić się tej wody. Piłam łapczywie leżąc na brzuchu, jakbym chciała na zapas napić się tej wody. W wagonie był zaduch i fetor ludzkiego potu, brudu, nie mytego tygodniami ciała oraz odchodów, które nierzadko zamiast do małej dziury w podłodze trafiały poza nią. Byli ludzie starzy i chorzy bez jakiejkolwiek pomocy medycznej, były małe i maleńkie dzieci, takie jak nasz braciszek, bez mleka i wszystkiego, co takim dzieciom potrzebne. Nie trudno sobie wyobrazić, jaki to był koszmar i co przeżywały matki patrząc na swoje dzieci, bo my 10, 12-latki nie zdawaliśmy sobie sprawy z pewnych spraw, odczuwaliśmy przede wszystkim dolegliwości fizyczne, jak ból, głód, pragnienie. Dopiero dziś wiem i umiem ocenić te sprawy tak, jak przeżywały to one, co czuły, jak strasznie musiały cierpieć.
Nie wiem, nie pamiętam, jak długo jechaliśmy tym pociągiem, ale wydawało się to wiecznością.
Dojechaliśmy do Nowosybirska. Tam zaprowadzono nas do jakiejś łaźni i do dezynfekcji. Jeszcze tego samego dnia ładowano nas na barki i rzeką Ob płynęliśmy na mokradła Zachodniej Syberii. W czasie tej podróży wysadzano po kilka rodzin w małych osiedlach nad Obem. Nasza wioska nazywała się Tiukalinka. Początkowo stłoczono nas w jednej izbie. Tu od samego początku zaczęły nam strasznie dokuczać komary i tak zwana moszka – malutkie muszki, które były istną plagą. Ludzie miejscowi smarowali się naftą i nosili siatki na twarzy zwłaszcza wieczorami, kiedy ataki tych owadów się nasilały. Ponadto często w izbach przed snem palono ogniska przykrywając je wilgotnymi liśćmi, by było jak najwięcej dymu. W ten sposób oczyszczano izby od owadów, by można było spać. Gdy tylko rozmieściliśmy się w tej izbie zaraz przychodzili tubylcy i pytali nas skąd jesteśmy. To byli dobrzy, biedni ludzie. Przynosili nam resztki jedzenia, dzielili się czym mogli i bardzo nam współczuli.cdn.

Wydania: