Przyjaciel Marek Hłasko
Wiele legend, mitów i barwnych opowieści towarzyszy do dzisiaj biografii Marka Hłaski. Biografii, która wymaga mądrego „przepracowania”. Może na przykład w postaci filmu, jak się to stało właśnie teraz z „Baczyńskim”. Jeden ważniejszych wątków dotyczy jego licznych przyjaźni z kobietami i mężczyznami. Związków trudnych, często bardzo emocjonalnych i emocjonujących. Barbara Stanisławczyk autorka książki „Miłosne gry Marka Hłaski” tak wprowadza czytelników do lektury: „Uwielbiały go kobiety i kochali mężczyźni, ale on mężczyzn kochać nie chciał, a kobiet nie potrafił”. No dobrze, to zdanie możemy przyjąć jako punkt wyjścia do przedstawiania autora „Pierwszego kroku w chmurach” jako kochanka i męża.
O tym zresztą za miesiąc w tym cyklu. Czy jednak taką opinię, niezwykle trudnego w bliższych relacjach człowieka, można przenieść na hłaskowe przyjaźnie? Spróbujmy. Przed tym jednak należy jeszcze dodać bardzo ważne założenie-wyjaśnienie. Autor „Sonaty Marymonckiej”, to człowiek namiętnie poszukujący wolności. I życiowej, i twórczej. Ma świadomość, tak bynajmniej przeczytamy w jednym z esejów, że takie poszukiwanie wiąże się z samotnością, całkowitym „oddzieleniem od ludzkiego stada”. Hłaskę nie było stać na zupełną samotność. Był człowiekiem oczekującym przyjaźni, można nawet napisać, że przyjaźni opiekuńczej. Często jednostronnej, tzn. skierowanej na niego. Wśród najbardziej znanych i najczęściej omawianych przyjaźni jest ta łącząca Marka Hłaskę i Krzysztofa Komedę-Trzcińskiego. I nie jest to już związek młodych, pięknych, dwudziestoletnich, ale ludzi doświadczonych, z dorobkiem, po przejściach, ale też z etykietkami charakterologicznymi, np. w przypadku Hłaski – okropnego hipochondryka. Obaj znaleźli się w Ameryce na wyraźne zaproszenie Romana Polańskiego, który umyślił sobie, że Komeda będzie komponował muzykę do jego, i nie tylko jego, filmów, a Hłasko z kolei zostanie scenarzystą. Jeśli z muzyką poszło wyśmienicie, to talent, temperament i umiejętności autora „Sowy, córki piekarza” w ogóle się nie sprawdzały w Hollywood. I w tym miejscu wracamy do tropów biograficznych już tutaj omawianych. Żeby się utrzymać Hłasko znów podejmuje ciężką, fizyczną pracę. Już nie kierowcy, czy zaopatrzeniowca, ale tragarza przenoszącego olbrzymie arkusze blachy aluminiowej. Nabiera, jak to on tylko potrafił, manier „robola”, ubiera się w takim samym stylu, a do tego znacznie przybiera na wadze, żeby podołać wysiłkowi. To jednak nie zmienia jego kontaktów z autorem muzyki do „Dziecka Rosemary”. Bo Komeda sam dzielnie znosi dziwactwa i kłopoty Hłaski, ba, tłumaczy przed innymi znajomymi zachowania swojego przyjaciela. A ten, jak to opisują, bardzo emocjonalnie okazuje swoje przywiązanie do muzyka. Chodzi za nim jak wierny pies, poszukuje akceptacji, a kiedy tylko pojawiają się jakieś pozytywne emocje niepohamowanie ściska Komedę. No i oczywiście chętnie się z nim upija. Po wódce zaś wymusza akompaniament do śpiewania ulubionych czastuszek. Naturalnie we wcześniejszych przyjaźniach pisarza zawsze pojawiał się alkohol, więc w czasie spotkań z Komedą również, i to w dużych ilościach. Komeda zaś nie odmawiał.
W czasie jednego ze spotkań, w lipcu 1968 r., po ostrej pijatyce, Hłasko szturchnął mocno Komedę, ten upadł na kamienisty grunt, zsunął się po skarpie i stracił przytomność, hipochondryk Hłasko bierze go czym prędzej na plecy i biegnie z nim, żeby pomóc. Wywraca się. Powstają dodatkowe stłuczenia.
W końcu udaje się uzyskać pomoc medyczną. Wydaje się, że to tylko drobny incydent. Niestety. Po jakimś czasie Komeda zaczyna chorować. Ma krwiaka mózgu. Po kilku miesiącach, w kwietniu 1969 r., umiera. Marek Hłasko żegna się z tym światem i ze swoimi przyjaciółmi w niespełna dwa miesiące później, 15 czerwca.
Legenda głosi, że przyspiesza swoją śmierć także z powodu wyrzutów sumienia po smutnych wydarzeniach z przyjacielem Krzysztofem Komedą. Ta przyjaźń dwóch dojrzałych artystów pokazuje tak naprawdę, że Hłasko niewiele się zmienił od czasów, gdy był pięknym nastoletnim u nas, a później pięknym dwudziestoletnim w Warszawie i w Paryżu. Wciąż mocno pogubionym, potrzebującym przyjaciół po to, żeby go wspierali, podziwiali, akceptowali dziwactwa i rozumieli jego stany depresyjne.