Moje Pagóry (fragmenty książki) - cz. I Skałki Lądeckie

Autor: 
Zbigniew Piotrowicz
piotrowicz-pagóry.jpg

Skałki koło Lądka „odkryłem” zupełnie przypadkiem. Znajomi, młode małżeństwo, w 1982 roku kupili gospodarstwo rolne. W tamtych czasach był to najtańszy sposób na zdobycie własnego mieszkania, a poza tym taka decyzja miała także charakter manifestacji własnej niezależności z dużą dawką młodzieńczego romantyzmu. Gospodarstwo znajdowało się we wsi Stójków w Górach Złotych. Pomysł prowadzenia gospodarstwa rolnego gdzieś w górach był w tamtych czasach dość popularny i bardzo się wszystkim znajomym spodobał. Kilkakrotnie odwiedzałem to miejsce
w większym lub mniejszym towarzystwie. Z wycieczek po okolicznych lasach i wzgórzach zapamiętałem zarośnięte skałki, które nie wyglądały zbyt atrakcyjnie. Zmieniłem zdanie, kiedy w tym samym miejscu znalazłem się zimą. Tym razem skały wywarły na mnie zupełnie inne wrażenie –wśród drzew pozbawionych liści prezentowały się okazale, przynajmniej na tyle, aby traktować je jako teren do wspinania.
Następnego lata wspiąłem się tu i ówdzie, z zaskoczeniem natykając się na stare haki. W następnych tygodniach znalazłem jeszcze samotnego, zardzewiałego spita, a któregoś dnia spod sterty gałęzi wygrzebałem młotek taternicki. To niespodziewane znalezisko spowodowało, że zacząłem poszukiwać informacji o wspinaczkowej przeszłości tego rejonu. Bez skutku. Zdecydowałem się wówczas na opublikowanie w „Taterniku” (nr 2/85) apelu z prośbą o nadsyłanie wszelkich relacji o działaniach wspinaczkowych w tym mało znanym miejscu. Odzew był mizerny, ale wyznaczył trop dalszych poszukiwań. Nie natrafiłem na jakiekolwiek ślady wspinania przed 1945 rokiem, choć przypuszczam, że takie próby były jednak czynione. Po wojnie był to teren częściowo administrowany przez Rosjan, którzy w Lądku zarządzali dużą częścią uzdrowiska, a w pobliskim Stroniu Śląskim wydobywali uran. Spacerowanie po okolicznych lasach było mocno podejrzane, zwłaszcza że tuż obok przebiegała granica z Czechosłowacją. Obiektem systematycznej działalności stały się skałki dopiero w roku 1970 za sprawą dwójki miejscowych zapaleńców – Jana Mikity i Rolanda Banducha. Korzystali oni z prymitywnego sprzętu: liny sizalowej, karabinków strażackich, szekli żeglarskich i haków własnej roboty wykonanych z pręta zbrojeniowego. To te właśnie haki znalazłem na kilku drogach niemal ćwierć wieku później. Wyposażenia dopełniał wojskowy hełm i zwyczajne młotki. Wspomniany zespół działał do roku 1974 i pozostawił po sobie drogi o trudnościach dochodzących do piątki. Pewne ożywienie nastąpiło w 1985 roku. Był to czas, w którym sam zacząłem w skałki zaglądać, zaciągając w nie różnych znajomych. W tym samym roku, niezależnie ode mnie, Sekcja Grotołazów Klubu Wysokogórskiego we Wrocławiu zorganizowała w skałach szkolenie młodych adeptów speleologii.
Z każdym sezonem zainteresowanie skałkami rosło i pod koniec lat osiemdziesiątych pojawiły się pierwsze drogi o trudnościach wyższych niż VI.
W Lądku i Stroniu grupa aktywnych wspinaczy liczyła już co najmniej kilkanaście osób. Oblegali oni skałki w każdy pogodny weekend, przyciągając dodatkowo grono zaprzyjaźnionych kibiców.
Najbardziej znaczący dla wspinaczkowej historii Skałek Lądeckich był rok 1995. Przekonałem wówczas Radę Miejską Lądka do pomysłu zorganizowania pierwszego Przeglądu Filmów Górskich. Otrzymałem na to pieniądze i pełną swobodę w sposobie ich wydatkowania. Połowę funduszy wydałem na zakup setki spitów i ręcznej spitownicy. Była to pierwsza gminna spitownica w Polsce. Donosił o tym fakcie, jak o niezwykłej sensacji, miesięcznik „Góry”. Powszechną bowiem praktyką była walka urzędników z plagą wspinaczy w różnych rejonach skalnych kraju. Dochodziło nawet do tak spektakularnych działań, jak wyrywanie osadzonych haków za pomocą ciągnika. Przez całą wiosnę z Jurkiem Bieleckim i Szymonem Filem czyściliśmy skałki z luźnych kamieni, krzaków i niektórych drzew. Była to pora roku wyjątkowo paskudna i praktycznie wszystkie prace wykonywaliśmy w śniegu i deszczu. Ubezpieczone skałki, oferujące kilkadziesiąt dróg, miały być atrakcją pierwszej edycji Przeglądu i tak się też stało. W dniu 24 czerwca rozegrane zostały na Skalnej Bramie pierwsze zawody wspinaczkowe. W rywalizacji uczestniczyło dziewiętnastu zawodników i pięć zawodniczek. Wspinaczki odbywały się na drogach o trudnościach VI, VI.2+ i VI.4. Zwyciężyli w swoich kategoriach Bogna Jakubowicz i Janusz Krajewski.
Skałki stały się popularne w Polsce i przyciągały coraz więcej ludzi. Naturalną koleją rzeczy było wydanie przewodnika. Miałem zebranych nieco materiałów, ale największym problemem było przygotowanie odpowiednich rysunków. W końcu podjął się tego zadania Jurek Bielecki, rodowity lądczanin i autor najtrudniejszych dróg. Zastrzegł, że ostatni raz rysował w przedszkolu i nie ręczy za efekt końcowy. Był zdecydowanie zbyt skromny, ponieważ rysunki okazały się bardzo dobre. Od momentu rozpoczęcia pracy do wydania przewodnika minęły tylko dwa miesiące, co w epoce maszyn do pisania było wynikiem zupełnie przyzwoitym. Najwięcej zabawy mieliśmy z wymyślaniem nazw dla kilkudziesięciu nowych dróg. Tak powstały Jesień w Pekinie, Młot na Czarownice, Wild Thing, Wirtualna Rzeczywistość, Śniadanie Mistrzów, Lista Stąceń, Żółta Febra i inne.
Wiele lat później przeczytałem jakieś uczone opracowanie językoznawcy, analizujące naszą radosną twórczość. Naukowiec doszukał się w nazwach dróg nie tylko treści znacznie głębszych, niż było to naszym zamiarem, ale także wskazał na wiele prawidłowości i tendencji. O skałkach usłyszała nawet telewizja „z samej Warszawy”. Pani reżyserka pojawiła się z całą ekipą i przez trzy dni nakręciła sześć odcinków dla popularnego w latach dziewięćdziesiątych programu Rower Błażeja. Jedną z moich ról była prezentacja sprzętu do wspinania. Materiał został jednak znacząco okrojony. Pani reżyserka uparła się, że w programie młodzieżowym absolutnie nie puści nazwy „jebadełko”, oznaczającej przyrząd do wyciągania zatartych kostek. Być może istnieje całe pokolenie, które żyje w nieświadomości, że jebadełko w ogóle istnieje!
Po 1995 roku powstało w okolicy liczne i prężne środowisko wspinaczkowe. Tym argumentem udało mi się przekonać Wacka Sonelskiego, aby włączył rejon skałek do swojego eksperymentalnego programu budowy dziesięciu sztucznych ścianek w różnych zakątkach Polski. Najbliższa hala sportowa, mająca parametry pozwalające na budowę ścianki, znajdowała się w nieodległym Stroniu Śląskim. Wacław wstępnie się zgodził, ale więcej rezerwy wykazywały władze gminy. Inwestycja miała być finansowana pół na pół i pieniądze wcale nie były takie małe. Któregoś dnia udało się w końcu doprowadzić do spotkania, które miało przełamać opory gminnych decydentów. Siedzieliśmy po dwóch stronach stołu – z jednej burmistrz, przewodniczący rady miejskiej i kierownik hali, z drugiej – Wacław, ja i wykonawca ściany. Rozmowa się nie kleiła. Nasz entuzjazm nie był żadnym argumentem. Wacław, jako autor ministerialnego programu, prezentował się bardzo wiarygodnie, bo miał krawat i mówił o idei. Ja starałem się podkreślić walor promocyjny. Wykonawca, jako najbardziej zainteresowany, taktownie milczał. Druga strona natomiast mówiła o pieniądzach. Tak minęła godzina. Już zacząłem wątpić w sukces negocjacji, kiedy Wacław sięgnął po zupełnie niespodziewany argument:
- Wspinanie, szanowni państwo – wydawało się, że Wacław nadal mówi o idei – jest zupełnie wyjątkową aktywnością...
Druga strona stołu zrobiła uprzejme miny, wskazujące na umiarkowane zainteresowanie.
– Wspinanie – kontynuował Wacław – to pełne zaangażowanie psychiki, skrajne emocje i wyczerpujący wysiłek fizyczny. Wysiłek angażujący wszystkie partie mięśni. Jeśli do tego dodamy intensywne bodźce odbierane przez wszystkie receptory i bliski, niemal intymny kontakt z fakturą ściany, to wspinanie możemy porównać tylko z jedną formą aktywności. Wacław wyraźnie zaintrygował rozmówców, którzy zastygli w pozie wyczekującej. Dla lepszej dramaturgii Wacław zawiesił na chwilę głos i zakończył:
– Z seksem!
Ta niespodziewana pointa rozładowała atmosferę. Wacław nareszcie wspomniał o czymś, co było znane wszystkim rozmówcom. Znaleźliśmy wspólną płaszczyznę. Wśród śmiechów i żartów podpisaliśmy porozumienie.
c.d.n.

Wydania: