Gimnazjum - dyżurny „chłopiec do bicia"
Co jakiś czas tu i ówdzie pojawia się materiał, w którym autorzy rozliczają polską edukację z jej słabych stron. Jako najsłabszy element systemu, a zarazem dyżurny „chłopiec do bicia”, pojawia się zazwyczaj gimnazjum. Krytykuje się skupienie w jednej szkole młodzieży w najtrudniejszym okresie rozwojowym, czyli w czasie „burzy hormonalnej”, wskazuje na szereg zjawisk patologicznych, które właśnie w gimnazjach jakoby przybierały najbardziej dramatyczne rozmiary, krytykuje się wychowawczą bezradność nauczycieli wobec „rozwydrzonych” gimnazjalistów i w ogóle krytykuje się pomysł wydzielenia gimnazjum jako osobnego typu szkoły. Porozmawiajmy...
Do klasy pierwszej ośmioklasowej szkoły podstawowej w Kłodzku poszedłem 1 września 1967 roku. Na korytarzach szkolnych mijałem nie tylko rówieśników, ale oczywiście też uczniów z najstarszych klas, gdy byli „przerośnięci”, to mieli nawet po 17 lat! Pamiętam, że wszystkie „maluchy” bały się „ósmoklasistów” i omijały ich z daleka. Dlaczego? Bo niejednokrotnie się zdarzało, że „małoletni” obrywali od najstarszych w szkole (ot tak, dla zabawy), że bardzo często zastraszano nas i wymuszano pieniądze, kanapki i atrakcyjne rzeczy osobiste. Nauczyciele i dyrekcja szkoły miała w związku z tymi incydentami mnóstwo roboty (rozmowy wychowawcze, kary, wzywanie rodziców do szkoły itp.), ale tak naprawdę to nie przynosiło jakichś rewelacyjnych efektów. Oczywiście szkolne ubikacje to były palarnie, w któ-rych starsi koledzy uczyli palić młodszych. W tej szkole inicjacja nikotynowa zaczynała się w klasie czwartej lub piątej. Podczas zabaw szkolnych nigdy nie brakowało przemycanego przez starszych uczniów alkoholu, którym częstowano także młodsze dzieciaki. Pamiętam też jak koledzy z siódmych i ósmych klas umawiali się na „bitwy”. 40-osobowe grupy młodzieży uzbrojone w co się da (kije, łańcuchy, kastety, noże) szły i walczyły z podobnymi grupami z innej części miasta. Dzisiaj nazwalibyśmy takie mityngi „ustawkami”. Nie jest to więc nowy „wynalazek”.
Pracę nauczyciela w jednej z wrocławskich szkół podstawowych podjąłem 1 września 1987 roku. Placówka ta była ogromna, liczyła 2.400 uczniów od „zerówki” po klasę ósmą i jak w każdej dużej szkole, borykała się z całym szeregiem problemów wychowawczych. Papierosy – tak, alkohol – tak, narkotyki – tak, seks podczas przerw lekcyjnych – tak, przemoc – tak, wymuszenia – tak itd. Co roku kilka lub kilkanaście dziewcząt z siódmej i ósmej klasy zachodziło w ciążę. „Kibole” WKS Śląsk terroryzowali nie tylko uczniów szkoły, ale wręcz całe osiedle (ustawki były regularne), dilerzy narkotyków „bawili się w ciuciubabkę” z policją i nauczycielami, pobicia i wymuszenia nie były rzadkie. Oczywiście liderami przestępczej działalności na terenie szkoły były osoby w wieku 14-17 lat, ale do swojej „grupy” wciągały nawet czwartoklasistów, systematycznie przyuczając ich do patologii.
Żeby nie było wątpliwości – podstawówka, do której uczęszczałem w Kłodzku uważana była w tamtych czasach za jedną z najlepszych w regionie (była to tzw. szkoła ćwiczeń dla uczniów liceum pedagogicznego, czyli dla przyszłych nauczycieli), a wrocławska podstawówka, w której przez sześć lat pracowałem była uważana za jedną z najlepszych w tym mieście (i nadal jest). Dlatego sądzę, że moje doświadczenia były typowe dla całego kraju.
Nadal jestem nauczycielem, uczę także w gimnazjum. Co więcej, jako aktywna osoba utrzymuję stałe kontakty zawodowe z koleżankami i kolegami po fachu z kilkudziesięciu gimnazjów w Polsce, można powiedzieć, że znam to środowisko „od podszewki”. I z pełną odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że problemy, z jakimi spotykamy się w gimnazjach niczym się nie różnią od problemów, z jakimi się spotykaliśmy 25 czy 50 lat temu! Młodzież w wieku 13-17 lat nadal stwarza najwięcej problemów wychowawczych i nie należy się spodziewać, by w ciągu najbliższych kilkuset lat coś się zmieniło. Jak mawiała moja śp. Babcia: „Natury nie oszukasz”.
W takim razie po co oddzielać młodzież, w tym najtrudniejszym okresie życia, w osobnym typie szkoły? Oczywiście każda struktura ma swoje zalety i wady: ośmioklasowe szkoły podstawowe miały je także, sześcioklasowe szkoły podstawowe i gimnazja też mają plusy i minusy.
Największym minusem aktualnie działających gimnazjów jest ich wielkość, bowiem bardzo dużo placówek tego typu, to molochy skupiające ponad 400 uczniów, a nierzadko nawet ponad 1000 osób! A wiadomo, w tłumie łatwo się zgubić, stąd nawarstwiające się w takich placówkach problemy wychowawcze. Jeżeli popatrzymy na gimnazja małe, do 200 uczniów, to większość zastrzeżeń i skarg wychowawczych ich nie dotyczy. Gdy popatrzymy na gimnazja działające w zespołach z dobrymi liceami ogólnokształcącymi, to wręcz jesteśmy zachwyceni, jak świetnie działa taki tandem. Pierwsza wersja tzw. „reformy Handkego” zakładała, że większość gimnazjów będzie działało przy szkołach ponadgimnazjalnych, niestety protesty samorządowców spowodowały, że gimnazja pozostały w rękach gmin, co skutecznie utrudniło proces ich powstawania przy liceach i technikach, jako swoiste wydłużenie czasu edukacji szczebla średniego. Szkoda.
Porównując gimnazja działające w aglomeracjach miejskich z gimnazjami wiejskimi, wyraźnie widzimy, że kolejny element „reformy Handkego” nie zadziałał. W założeniach, gimnazjum miało być etapem wyrównującym szanse edukacyjne młodzieży, poprzez specjalny program, dobrą bazę dydaktyczną i najlepszą kadrę pedagogiczną. Tak się nie stało. Dlaczego, to temat na osobny artykuł. Niestety, uczniowie wiejskich gimnazjów statystycznie osiągają znacząco gorsze wyniki nauczania niż ich rówieśnicy w dużych miastach i, co za tym idzie, mają mniejsze szanse na dostanie się do renomowanych liceów oraz wręcz minimalne możliwości, aby dostać się na najbardziej oblegane kierunki bezpłatnych uczelni wyższych. Zauważyli to oczywiście rodzice zainteresowani przyszłością swoich dzieci i zareagowali na różne sposoby: opłacając swoim dzieciom korepetycje i różnorodne zajęcia dodatkowe, zakładając gimnazja niepubliczne oraz – najczęściej – wysyłając swoje pociechy do placówek w dużych miastach. Aglomeracje systematycznie „wysysają” więc znaczącą ilość ambitnej młodzieży gimnazjalnej (i licealnej też), co statystycznie dodatkowo obniża wyniki nauczania w szkołach wiejskich i oczywiście zwiększa grono osób krytykujących ten szczebel edukacji.
Egzaminy gimnazjalne, to kolejny słaby punkt tego szczebla edukacji. Na zakończenie szkoły każdy gimnazjalista pisze cykl egzaminów, dumnie zwanych tu i ówdzie „małą maturą”. Jest to taki dziwny egzamin, którego nie można nie zdać! Każdy zdaje, byleby przyszedł na egzamin (szkoda, że podobnie nie organizujemy egzaminów na prawo jazdy albo kartę pływacką)! Część młodzieży (ta ambitna, w dużych miastach) oczywiście stara się wypaść w tym teście jak najlepiej, bo zależy jej na dostaniu się do dobrych liceów ogólnokształcących. Ale spora część młodych ludzi (ta mniej ambitna, bardziej cwana i z mniejszych miejscowości) nie przykłada wagi do egzaminu. Ba, znam takie gimnazjum na Dolnym Śląsku, w którym od kilku lat co roku kilkunastu uczniów przychodzi na egzamin gimnazjalny, koduje testy i po pięciu minutach oddaje nierozwiązane komisji, uzyskując oczywiście zero punktów z tegoż egzaminu. Nie przeszkadza to im w dostaniu się do jedynego w tej miejscowości liceum ogólnokształcącego, bowiem przyjmują doń każdego absolwenta gimnazjum, który się zgłosi. Aż strach pomyśleć co by się działo, gdyby wszyscy polscy gimnazjaliści poszli w ich ślady!
W dużych miastach wprowadzenie szczebla gimnazjalnego nieco poprawiło efektywność nauczania i można powiedzieć, że „plan Handkego” tam się sprawdził. Na prowincji sytuacja właściwie się pogorszyła. Dlaczego? Główne przyczyny są trzy. Po pierwsze: „ucieczka” 10-25% najambitniejszej młodzieży z prowincji do miast. Po drugie: w małych ośrodkach trudniej o wysoko kwalifikowaną kadrę nauczycielską z takich przedmiotów jak matematyka, chemia, fizyka czy języki obce. Po trzecie: w dużych miastach samorządy lokalne są organami prowadzącymi zarówno dla gimnazjów, jak i dla szkół ponadgimnazjalnych, co powoduje częste łączenie obu typów szkół w zespoły oraz daleko idącą współpracę międzyszkolną.
Na prowincji często powiat rywalizuje z gminą, co negatywnie przekłada się niestety także na przestrzeń oświatową.
Wydzielenie gimnazjum jako odrębnego szczebla spowodowało też szereg pozytywnych zmian w polskiej edukacji. Moim zdaniem najważniejsza z nich polega na tym, że wyraźnie oddzielono etap szkolny, w którym nauka wprowadzana jest całościowo (podstawówka) od etapu, w którym wiedza podzielona jest na dyscypliny akademickie (gimnazjum i szkoła ponadgimnazjalna). Wiąże się z tym także wyraźne oddzielenie okresu dziecięcego od młodzieżowego, a co za tym idzie możliwość realizowania odmiennych programów wychowawczych, dostosowanych do specyfiki wieku i miejsca. Dzięki wyodrębnieniu gimnazjum, szkoły podstawowe „wyciszyły się”, stały się bezpieczniejsze, a uczniowie są mniej narażeni na demoralizację i negatywny wpływ starszych kolegów.
Kolejna (chyba nie zamierzona) pozytywna zmiana, to segmentacja gimnazjów na „lepsze” (czyli takie, do których przyjmuje się młodzież z najlepszymi świadectwami i wynikami testów szóstoklasisty) i „gorsze”.
W małych miejscowościach, w których jest tylko jedno gimnazjum, w podobny sposób powstają „lepsze” i „gorsze” klasy. W dawnym układzie młody człowiek zazwyczaj uczył się w jednej grupie od klasy 1 do 8. Siłą rzeczy w jednym zespole byli uczniowie od „bardzo słabych” do „bardzo mocnych”, a nauczyciel starał się jakoś dostosowywać tempo i zakres pracy do „średniaków”. Najlepsi się więc nudzili, a najsłabsi i tak nie byli w stanie doszlusować do „średniaków”. Tendencja do skupiania uczniów „lepszych” (w „lepszych” gimnazjach lub „lepszych” klasach) powoduje, że łatwiej dostosować poziom nauczania do poziomu grupy klasowej: lepszym klasom „ustawia się poprzeczkę wyżej”, średnim „niżej”, a słabeusze są na różne dydaktyczne sposoby „popychani” i „przepychani”, co w efekcie końcowym wychodzi na dobre wszystkim, bo każdy może się uczyć w swoim tempie i na swoim poziomie. Uczniowie zdolni nie są spowalniani, a uczniowie słabi mają szansę na wyrównywanie zaległości. Drugi raz zacytuję tutaj powiedzonko mojej Babci: „Natury nie oszukasz”.
Ważną pozytywną zmianą jest tworzenie autorskich gimnazjów, autorskich programów nauczania z wszystkich lub wybranych przedmiotów szkolnych, autorskich programów wychowawczych i innych autorskich przedsięwzięć pedagogicznych (podręczniki, sprofilowane klasy, projekty, obozy naukowe, zielone i białe szkoły, wolontariat itd.). Autorskich, czyli opracowanych i realizowanych przez konkretnych pedagogów, dostosowanych do specyfiki grupy, z którą się pracuje oraz do miejscowości i regionu, w którym położone jest gimnazjum. Bowiem okres dojrzewania to nie tylko „czas burzy i naporu”, ale także lata niezwykle dużej aktywności i kreatywności młodych ludzi.
Są szkoły i pedagodzy, którzy nie pozwalają zmarnować się temu „nadmiarowi” młodzieńczej energii, ale wykorzystują ją do „edukacyjnego napędu”, oczywiście z wybitną korzyścią dla nastolatków. Niestety autorskich gimnazjów jest ciągle zbyt mało. Może, gdyby ich było więcej, to stereotypowa krzywdząca opinia o tym szczeblu edukacyjnym by się poprawiła.
Na zakończenie pragnę podkreślić, że gimnazjum nie jest najważniejszym problemem polskiego systemu szkolnego. Moim zdaniem największą kompromitacją oświaty jest brak poważnej dyskusji nad kondycją polskiej edukacji, brak refleksji nad tym, co w XXI wieku znaczą pojęcia „dobra edukacja”, „dobra szkoła”, „dobra uczelnia”, „dobrze przygotowany absolwent szkoły lub uczelni” oraz brak dalekosiężnej „wizji polskiej edukacji” (takiej na 40-50 lat). Polskie szkoły i uczelnie wyższe w większości pracują w XIX-wiecznym systemie, w związku z czym nie są w stanie sprostać wymogom nowoczesnego świata, stąd ich dalekie miejsca w różnorodnych rankingach. Zmiany przeprowadzone w polskiej oświacie po 1989 roku doprawdy są „kosmetyczne”, bowiem nie zmieniły klasowo-lekcyjnego systemu pracy szkół i uczelni, nie urynkowiły sposobów nauczania, programów i metod kształcenia, nie stworzyły skutecznego i zasobnego systemu finansowania szkół i uczelni, nie zmieniły stosunku uczniów i rodziców do szkół, nie podniosły jakości kształcenia (a wiele danych wręcz wskazuje, że tę jakość dramatycznie obniżyły), nie odwróciły trendu „ucieczki” uczniów i studentów z polskiego systemu edukacyjnego do innych krajów, nie znalazły sposobu na wychowanie młodych Polaków w XXI-wiecznej rzeczywistości itd. A tzw. „reforma Handkego” to tylko „nowe ubranie” dla 170-letniej „staruszki szkoły”, zaś działania ministrów: Łybackiej, Giertycha, Hall i Szumilas to ledwie „zmiana koloru włosów” lub „nowy odcień szminki” tejże „staruszki”.
Większość z nas doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że edukacja jest bardzo ważna i że to właśnie od niej tak naprawdę zależy przyszłość każdej osoby, społeczeństw, państw i ludzkości. Sęk w tym, że efekty edukacji (dobre lub złe, dostosowane do regionalnych i lokalnych warunków naturalnych i kulturowych lub nie) są widoczne dopiero po 20-25 latach od jej rozpoczęcia i dlatego nie stanowią pierwszoplanowych tematów w debatach i programach politycznych. Większość polityków bowiem (niestety) myśli i planuje w kategoriach „kadencji”. A to przecież tylko 4-5 lat!
I tutaj ponownie zacytuję moją Babcię: „Natury nie oszukasz”.