Pozytywni. Malwina Karp i Goście. Impresje z wystawy
40 twórców i co najmniej 120 prac, niekoniecznie pozytywnych. W sporej części nawet niepokojących, czasem wręcz prowokujących i zmuszających widza do reakcji. A jednak organizatorka i główna bohaterka wystawy – Malwina Karp – widzi zaproszonych do wystawy gości pozytywnie. Zatem co jest w tej wystawie takiego pozytywnego? Według Malwiny przede wszystkim osobowość i aktywność twórcza jej gości. Istotnie, pozytywna jest ta chroniczna potrzeba opowiadania świata po swojemu.
Oglądałam tę wystawę dwukrotnie – podczas wernisażu 3 maja oraz w ramach niedzielnego spaceru z nastoletnią córką kilka tygodni później, gdy część prac widzianych na wernisażu została już zabrana przez ich autorów. Dopiero wtedy powstały impresje na temat niektórych prac, dopiero wtedy bowiem znalazła się cisza potrzebna do wsłuchania się w malarskie eseje o świecie.
Świat Mavi Karp, do którego nienachalnie wciągają mnie jej obrazy, jest swobodnie skomponowaną układanką, w której poszczególne elementy są tak samo ważne, a uniwersalność motywu pozwala mi samodzielnie nadać „odpowiednią” rangę wybranym detalom i obiektom. Ilekroć wkraczam w ten świat, czuję się zaproszona do obejrzenia tego fragmentu rzeczywistości, który Malwinę uwiódł, zachwycił, zmusił do uchwycenia na płótnie. Ale reszta opowieści leży po mojej stronie, zupełnie jak w japońskim malarstwie sumi-e, w którym artysta świadomie pozostawia widzowi przestrzeń dla jego interpretacji dzieła i nie ingeruje w nią. Obrazy Malwiny oddziałują tak samo: budują przestrzeń do opowieści – której początek snuje artysta, a koniec należy do odbiorcy – ale nie ingerują w tę przestrzeń. No więc gdy tak stoję w centrum zeświecczonej kaplicy i zadzieram głowę ku malowanemu niebu Mavi, każdy jego skrawek bez wiedzy autorki obiecuje mi jakiś raj. Sugestywne cumulusy – takie na wyciągnięcie ręki i jednocześnie takie nieosiągalne – w zestawieniu z sąsiednimi obrazami przemierzających autostrady samochodów bezwiednie układają się w mojej głowie w opowieść o podróży do nieba. Szybkiej podróży, bo autostradą. Perspektywa kompozycji skutecznie czyni mnie jednym z uczestników tego monochromatycznego pejzażu, jednym z kierowców zmierzających gdzieś hen, za horyzont... Ale dokąd? Muszę pomyśleć, powinnam się zastanowić – nie chcę podążać gdziekolwiek... Zanim podejmę decyzję o celu tej podróży, ulegam kolejnym kadrom z rzeczywistości Mavi: oto banalne na pozór maski samochodów, w których odbijają się fasady kamienic. Owe kadry – niewymuszone i dość przypadkowe – właśnie dzięki owej niedoskonałości stają się autentyczne i są w stanie zarazić tym zachwytem, który natchnął Mavi. W nawale codziennych bodźców pomijam takie niuanse świata, na które – na szczęście – Malwina zwraca uwagę. Tam, gdzie ja jestem ślepa i nieuważna, ona widzi głębsze piękno banalnych, ignorowanych wręcz przedmiotów, jak choćby szkło... Warto zobaczyć, jak naprawdę wygląda szkło widziane przez kogoś dociekliwego, wrażliwego i oczarowanego światem. To szkło jest wybitnie organoleptyczne, pulsuje, zdaje się przelewać i kusi feerią barw o sensualnych, niemal smakowych walorach. To naprawdę inny świat, do którego chętnie wracam dla odpoczynku przed samą sobą.
Zupełnie inaczej, bo niepokojąco, działa pełnoplastyczna rzeźba Marty Mirynowskiej Człowiek.
I ten tytuł jest bardzo znaczący, choć bez dwóch zdań rzeźba przedstawia kobietę. W mojej ocenie sam tytuł prowokuje równie mocno, jak kompozycja rzeźby, ponieważ skłania on widza – skądinąd bardzo przywiązanego do definiowania istoty ludzkiej w kategoriach jej płci – do sięgnięcia głębiej w owo jestestwo, każe zauważyć człowieka właśnie. Ten człowiek – jak zauważyła moja nastolatka – jest potraktowany jak opakowany produkt, który można nabyć, zanieść do domu i odpakować w dogodnym momencie, aby zaspokoił potrzeby nabywcy i jednocześnie zwolnił go z konieczności zaspokojenia potrzeb człowieka-produktu. Tak bardzo dla nas czytelne w rzeźbie Marty Mirynowskiej uprzedmiotowienie człowieka bardzo dobitnie godzi w konsumpcjonizm panujący obecnie w relacjach międzyludzkich. Czy kierunek otwierania suwaka ma znaczenie? Wydaje się, że tak – w kręgu zainteresowań potencjalnego „nabywcy” leży przede wszystkim fizyczność opakowanego człowieka, a nawet jego seksualność, w przeciwieństwie do jego tożsamości. Zakryta twarz odsłonięta zostałaby na końcu, jeśli w ogóle. Smutna to refleksja i zmuszająca do weryfikacji naszej roli społecznej: ile jest w nas produktu gotowego na sprzedaż? Ile z nabywcy oceniającego walory innych osób, by na nich bezkarnie pasożytować?
Nie tylko ta płaszczyzna interpretacji Człowieka niepokoi. Patrzę bowiem z góry na kobietę w siadzie klęcznym, której rozchylone uda zdają się zapraszać do intymności, ale odchylony ku tyłowi korpus ewidentnie wycofuje się z jakiejkolwiek relacji. Widzę kobietę zniewoloną i bierną, bez możliwości wykonania jakiegokolwiek gestu i wypowiedzenia jednego słowa sprzeciwu, zdaną na łaskę kogoś, kto rozepnie błyskawiczny zamek. I myślę, że decyzja widza o tym, jak daleko rozpiąłby suwak, bardzo wiele mówi o nim samym...
Kolejny „kij w mrowisko” wsadza Bogusław Michnik i jego kompozycja fotografii, w której bez znieczulenia autor zmusza widza do konfrontacji z powszechnie przyjętym kodem sacrum i profanum, gdzie profanum zbyt pochopnie przypisane jest śmierci. Tryptyk zdjęć profanum obejmuje dwie fotografie martwych i zakrwawionych zwierząt, które flankują środkowe zdjęcie przedstawiające zniszczony krucyfiks leżący na ziemi figurą do dołu. Podjęty tu temat – wizualnie bardzo ostry, detaliczny wręcz – wywołuje oburzenie, jest niewygodny, mroczny, stanowi tabu. Powyżej, na osi środkowej fotografii poświęconej rozbitemu krzyżowi, widnieje malarsko potraktowane zdjęcie figury Chrystusa wskazującego na swoje rozpalone miłością serce. To zestawienie wywołuje jeszcze większą panikę, jest bowiem takie... oskarżycielskie. Ów czytelny kontrast między sacrum prawie eterycznego Chrystusa a profanum śmierci – zarówno gołębia, zająca, jak również w pewnym sensie śmierci duchowości (bo tak interpretuję zgodę na destrukcję krzyża) – uderza we mnie siłą swego oskarżenia. Jako człowiek czuję się winna tego uśmiercenia: zwierzęta wyglądają na ofiary samochodów (wszystko jedno, czy zamierzone), z kolei obojętność na zniszczenie staje się współudziałem w tym procesie... Obecność Chrystusa w tej kompozycji niesie dla mnie podwójne przesłanie: z jednej strony nie pozwala mi dłużej się okłamywać i tkwić w samouwielbieniu, z drugiej – mimo wszystko rozgrzesza… Podczas majowego zwiedzania wystawy nie widziałam w tej pracy jej subtelnie optymistycznego przesłania. /Wiele godzin później dociera do mnie kolejna refleksja nad kompozycją zdjęć, która mówi wszystko
i staje się dla mnie szczególnie piękną metaforą chrześcijaństwa: Chrystus jest PONAD śmiercią…/
Tuż obok spojrzenie przykuwa jedna z prac Wojciecha Szewczyka – Sztuka dzieli i łączy. Przedstawiony na fotografii zdublowany Dawid Michała Anioła dla artysty jest personifikacją sztuki łączącej lub/i dzielącej, zależnie od płaszczyzny odniesienia. Ale moja nastolatka czyta w tej opowieści metaforę wielu międzyludzkich relacji, w której duchowa więź jest silniejsza od fizycznego dystansu. A jednak ta dychotomia obrazu po raz kolejny budzi niepokój, czujemy się bowiem jak świadkowie (może nawet uczestnicy) jakiejś gry, w której prawdziwe emocje między ludźmi są skrzętnie przed nami ukrywane, i tylko nie wiemy: po co? I czy to kłamstwo nas też dotyczy?
Chwilę ukojenia zapewnia kontemplacja tryptyku Cicho Sza Adama Chmielowca: monochromatyczny pejzaż (nastolatka widzi w nim lodowiec i ścianę deszczu, ja zapowiedź burzy ponad mleczną mgłą) trafnie ilustruje ciszę, zaraża tym bez-dźwiękiem i wymusza milczenie... Ulegam tej namowie tak bardzo, że dopiero za drugim razem dostrzegam nieuchronność hałaśliwego zderzenia bieli z szarością, a na tle jeszcze głuchego pejzażu – wchodzące po oktawie dźwięczne punkty, niczym wznoszący się do lotu balon.
Podróżujemy więc dalej, a podczas tej wycieczki natrętnie wwiercają się w moje oczy prace Karola Babicza (ach, ten makro portret nie zniesie słowa opisu, trzeba się z nim spotkać sam na sam!): niewielkie, czarno-białe, na pewno paradoksalne, a może nawet ironiczne obrazki... Nie mogę się nie uśmiechnąć widząc tak cudownie sprzeczne zestawienie tematu pracy i jego formy, czyli pozytywnego wydarzenie jakim jest ślub (nawet jeśli nie dla autora, to dla społecznej opinii) ujętego w kostium fotograficznego negatywu. Bardzo dowcipny jest ów negatywny (negatywowy) pozytyw, bardzo!
Tymczasem trzy obrazy Emila Gosia zatytułowane Wrocław-Breslau bez skrupułów zestawiają współczesny Wrocław z miastem sprzed około 100 lat. Kompozycja dzieł nawiązuje do kart do gry, ale w tym przypadku miasta nie odzwierciedlają się, nie stanowią swojego odbicia – przeciwnie, obraz współczesnego Wrocławia jest mocno nadwyrężony, zaśmiecony, spłycony, ograniczony do kultur galerii handlowych
i kultu pieniądza. Szczególnie uderza zestawienie królów: pruskiemu władcy, wyniesionemu na pomnik Wilhelmowi I zostaje przeciwstawiony pierwszy król Polski – Bolesław Chrobry, bynajmniej nie na postumencie, ale na dwudziestozłotowym banknocie (!). Z kolei dawna rzeźnia miejska „tonie” w czerwonych odpadach ofert handlowych (agresywnych za sprawą cen krzyczących spod warstwy farby) dostępnych w jednej z licznych galerii handlowych dzisiejszego Wrocławia. Smutne...
Na dłużej nas też zatrzymują dzieła Martyny Zimoń, a zwłaszcza Falling apart z nierozwiązaną zagadką, czy naprawdę warto próbować zatrzymać rozpad czegoś, co i tak niczego nie trzyma, co wewnątrz jest puste?
Po takim koktajlu egzystencjalnych wątków, dawką niepohamowanego optymizmu skutecznie częstują nas fotografie Ewy Karp z przedstawieniami muzycznych pasjonatów (oto portrety człowieka szczęśliwego), Izabeli Malinowskiej z kadrami sielskich pejzaży („Zabiorę cię właśnie tam…”), ociekające kolorami obrazy Jolanty Ubik (powinny być profilaktycznie zalecane przed jesienią i zimą), fantastyczne pejzaże nieznanego mi Kłodzka pędzla Bogdana Wieczorka (moja nieuboga wyobraźnia chyli czoła), wreszcie odważnie wychodzące poza margines „poważnej sztuki” wizerunki Magicznego kota, namalowane na ścianach przez Adriana Istowskiego.
A jeszcze mobilne zdjęcia Jolanty Waniowskiej i kojarzące mi się z op-artem fotografie Zbyszka Muziewicza, dalej organoleptyczne obrazy Janusza Karpa i Pedro Cordon Cordon, które bezkarnie poznawałam „taktycznie” (że się tak z łacińska swobodnie wyrażę)... i jeszcze wielu innych, nie mniej interesujących artystów i ciekawych dzieł. Zaledwie kilka prac niektórych twórców udało mi się tu przywołać, choć mogłabym tak w nieskończoność opowiadać, dociekać i próbować interpretować ich dzieła, dzielić się naszymi impresjami na temat każdej pracy, którą mam potrzebę „odczytać”. Z szacunku do czytelnika, który mógłby się znudzić dalszą lekturą, jak też z szacunku do potencjalnego widza, który być może wolałby sam doświadczyć tych artystycznych doznań, zakończę w tym miejscu szczególnie optymistycznym akcentem, jakim jest Kondensator pozytywnej energii kosmicznej wykonany przez Piotra Makałę dla dobra nas wszystkich. Działa :)