Moja praca w Muzeum Ziemi Kłodzkiej
W 2013 r. minęła 50. rocznica istnienia i działalności Muzeum Ziemi Kłodzkiej w Kłodzku.
Byłam jednym z pierwszych pracowników tej placówki od 1966 r.
Oto na życzenie Redakcji garść wspomnień…
Zobaczyłam miasto jakby zsuwające się z góry, od stóp Twierdzy ku rzece, miasto oświetlone zachodzącym blaskiem, wtulone w błękitne wzgórza, jakby ze średniowiecznych sztychów. Ale mój pierwszy pobyt był krótki, za krótki, by zapamiętać drogę od stacji do góry, gdyż dróg tych było kilka.
Koleżanka ze studiów – Krystyna Toczyńska-Rudysz zaprowadziła mnie do budynku Muzeum, tuż pod twierdzą, którego brama szacowna i monumentalna miała otworzyć nowy etap życia.
Północna pierzeja rynku porysowana i tak krucha zastanawiająco i jakby na przekór faktom podtrzymywana była przez granitową skałę twierdzy. Patrzeć na to spokojnie i snuć opowieść… Ale nie, przecież nie wiedziałam o historii tego miejsca nic. Jednak plastyczność tej scenerii magnetyzowała. Miałam poczucie jakiejś czeluści czasu, z której coś bardzo tajemniczego tak wyraziście wyłaniało się z przeszłości. Idealny scenariusz dla bajek. Przedstawiona kierownikowi Muzeum – Wacławowi Brejterowi, artyście, odniosłam wrażenie ciepła i serdeczności jaki cechuje ludzi Kresów. Wolałam tu zatrzymać się choćby na jakiś czas, nie zastanawiając się, czy będę nadawała się do pracy muzealnej… przecież nie miałam w tej materii żadnego doświadczenia. Kiedy na zakończenie wizyty kierownik powiedział – „uwidim skazał slepoj”, byłam pewna, że tu zakotwiczę.
Kłodzko poleciła mi moja Pani prof. Alicja Kamzowa, wierząc, że znajdę w tym zabytkowym mieście jakieś średniowieczne tropy, związane z tematem mojej pracy dyplomowej o 14-wiecznym malarstwie miniaturowym.
Dotąd o artystach i ich dziełach dowiadywałam się z książek lub albumów, tu miałam przebywać z nim, w miejscu przedzielonym tylko biurkami. Muzeum to była głównie przestrzeń wystawiennicza, która rozpoczynała się starożytną prawie sienią i rozlewała na obszerne pomieszczenia na parterze. Wszędzie widać było ślady zniszczeń, którymi znaczone były szacowne choć popękane lekko ściany. Gabinet kierownika na I piętrze mieścił 2 biurka rozdzielone olbrzymim oleandrem czyli bardzo dekoracyjnym kwiatem trochę egzotycznym. Pod ścianami rozlokowane były niskie półki z książkami. Nigdy nie pracowałam w tak eleganckim wnętrzu. Nie powinno się na zapas tworzyć sytuacji mitycznych, wkrótce życie potwierdziło to przeczucie. Właśnie wtedy, kiedy od stycznia 1966 zostałam merytorycznym pracownikiem Muzeum. A co ważne szef tej placówki, nakazał nam pracownikom tytułować się „Szefuniem”. Nie byłam pewna, czy wszystko tu nie było jakby ze sztuk Gogola, trochę mi tym pachniało… .
Niedługo na balu karnawałowym, który odbył się w Muzeum w polowie stycznia poznałam wszystkich artystów zaproszonych na ten wieczór. Ze Szczytnej Śl. przybyli: Zbigniew Horbowy i Tadeusz Chrząszcz z żonami, Danuta i Witold Turkiewiczowie, a także Krystyna i Zygmunt Janotowie oraz poeta Jan Kulka z Kłodzka. Byli ciekawi co będę robić w Muzeum, a ja również ciekawa, jaką twórczość oni uprawiają. Moje zainteresowania, choć nieuporządkowane krążyły wokół sztuki, tu spotkałam ludzi, którzy tę sztukę tworzyli. Ton tej wesołej kompanii nadawał oczywiście mój szef – jednocześnie prezes kłodzkiego Oddziału ZPAP, szczycący się legitymacją związkową nr 10. Wielokrotnie później mogłam się przekonać, że umiał jak mało kto, tworzyć atmosferę lwowskiej kawiarni, jakby przeniesioną do naszej, smutniejszej, powojennej rzeczywistości. Był niewątpliwie łącznikiem z czasami, które znaliśmy tylko z legend o sztuce przedwojennej. Prawie o pokolenie starszy od wymienionych wyżej artystów – wychowanków wrocławskiej PWSSP i prof. Marii i Stanisława Dawskich, którzy wnosili już inną tradycję i bardziej nowoczesne spojrzenie na świat. Ale ja lubiłam jego przedwojenne wspomnienia o krakowskiej Akademii i niepodważalne poczucie humoru, którym kwitował zwykle, codzienne trudności zdarzające się w pracy oraz coraz bardziej postępującą destrukcję budynku muzealnego. Zbiory Muzeum były nieuporządkowane i domagały się inwentarza. To było nasze główne zadanie – wpisać do księgi, założyć kartę a Tadziu Jażdżewski fotografował każdy przedmiot, by zdjęciem potwierdzić jego istnienie. Praca nie była łatwa. Wiele drobiazgów: starych monet niewiadomego pochodzenia oraz cynowe naczynia, kufle, puchary cechowe z ozdobnymi zawieszkami i wypisanymi na nich zaszyfrowanymi inskrypcjami w trudnym do odczytania, czasem zatartym niemieckim gotyku. Wreszcie fragmenty rzeźb, anioły, ich główki lub części ciała, wszystko pokryte grubą warstwą kurzu i sadzy, bo przeleżały wiele lat na strychu. Szefunio kupował różne przedmioty od mieszkańców, którzy przynosili niepotrzebne im już, w przeczuciu, że mogą być zabytkowe. Chłopcy natomiast oferowali nam do zakupu wydobyte z dna rzeki zardzewiałe fragmenty niezidentyfikowanej materii, której znaczenia nie mogłam się domyśleć. Szef uznał, że są to zamki pistoletów skałkowych z czasów wojny francusko-pruskiej. Czyszcząc je z grubej warstwy błota i rdzy, czasem udało się nam odczytać ślady herbów lub dekoracji roślinnej użytej do ich zdobienia. Wyczuwał, że tej żmudnej pracy, będę miała niedługo dość, więc wysyłał mnie około godz. 14 na obiad do „Orlika” lub „Gogusia” tuż za zakrętem na początku ul. Łukasińskiego. Po powrocie czekała już na moim biurku herbata, którą wnosiła z impetem nasza woźna Pani Mytychowa. I odtąd mogliśmy zagłębiać się w rozważanie o sztuce współczesnej. To były piękne rozmowy, szef wspominał dawne czasy: Lwów, Kraków, kolegów z Akademii oraz różne zabawne perypetie jakie przydarzały się przedwojennym artystom. Znałam nazwiska jego profesorów: Józefa Pankiewicza, Felicjana Szczęsnego Kowarskiego, Andrzeja Pronaszkę oraz kolegów Wacława Taranczewskiego, Zygmunta Wasilkowskiego, Jerzego Janischa, Kazia Wyprzewalskiego. Obrazy wielu z nich podziwiałam w poznańskim Muzeum Narodowym, którego dyrektorem był mój prof. Zdzisław Kępiński – znawca koloryzmu, mający nawet epizod studiów na ASP, autor wielu artykułów i książek o tym środowisku. Szef wiele razy wypytywał mnie, jakie prace współczesnych artystów wiszą w poznańskim muzeum i co nowego zamierza prof. Kępiński. Gdy wyjeżdżałam na urlop, radził mi zahaczyć o Poznań i przywieźć na ten temat aktualne wiadomości. Chciał wiedzieć jaką karierę zrobili jego przedwojenni koledzy – koloryści.
c.d.n.