Polityka historyczna przez pryzmat powstania listopadowego

Autor: 
Jan Pokrywka

Nowa władza zapowiedziała zmianę polityki historycznej Polski na taką, która w odpowiednim świetle pokazywałaby nasz kraj i naszą historię. Symbolem miałby być wysokobudżetowy film w gwiazdorskiej obsadzie. Jest to pomysł fatalny, bo prócz kosztów niczego nie przyniesie; będzie to klapa jakich wiele związanych jest z tego typu pomysłami, ale zostawmy to na boku. Ważniejsze jest co innego: zmianę postrzegania własnego kraju i jego historii należy zacząć tu, od Polaków, a nie od obcokrajowców, których, bądźmy szczerzy, niewiele to obchodzi. W tym aspekcie należy zacząć od przedstawiania prawdy historycznej w najważniejszych wymiarach wraz z mechanizmami nimi rządzącymi. Dopiero wtedy będzie to miało przełożenie na zrozumienie procesów zachodzących dzisiaj, gry międzynarodowych interesów a co najważniejsze, demitologizacja „odwiecznych wrogów” i „przyjaciół”. Wyjaśnię to na przykładzie Powstania Listopadowego, którego kolejna rocznica wybuchu minęła kilkanaście dni temu.
W szkołach uczy się, że powstanie było skutkiem ucisku ze strony Rosji i właściwie rozgrywało się między Rosją a Królestwem Polskim. Jest to, niestety, zaledwie cząstka prawdy. Królestwo Polskie ustanowione na Kongresie Wiedeńskim w 1815 r. połączone unią personalną z Rosją w osobie cara Aleksandra i jego następców, miało swój rząd, skarb, wojsko, politykę podatkową, słowem – było bardziej suwerenne niż dzisiejsza Polska w ramach Unii Europejskiej. Ale co ważniejsze, było to ziszczenie dawnych planów: unii polsko-litewsko-rosyjskiej z czasów Zygmunta III Wazy (dymitriady) i Stefana Batorego. Gdyby do takiej unii, poszerzonej o Węgry doszło, a takie szanse były, powstałoby wielkie imperium sięgające od Morza Białego przez Bałtyk, Morze Czarne po Adriatyk, usuwające w cień Cesarstwo Niemieckie a Brytania nie stałaby się Wielką. Z tej przyczyny zrobiono wszystko, aby tak się nie stało. Polska zniknęła z mapy Europy.
Zagrożenie powróciło najpierw w wy-niku wojen napoleońskich (Księstwo Warszawskie) a w 1815 r. jako Królestwo Polskie. Co prawda, była to zaledwie niewielka część dawnej Rzeczpospolitej, ale silne były zabiegi polityczne zmierzające do poszerzenia granic Królestwa do przedrozbiorowych. I co wtedy? Austria i Rosja niewiele by na tym straciły, ale Prusy już tak. Prusy, jako twór sztuczny, po utracie Wielkopolski, Pomorza, Śląska, stałyby się państwem kadłubowym o niewielkim znaczeniu, a to byłoby nie na rękę Anglii, która popierała Prusy jako największe protestanckie państwo na świecie, będące przecież projektem angielskim. Ale Brytyjczycy mieli też swoje interesy gospodarcze.
Rzeczpospolita była największym na świecie producentem zbóż i czołowym innych dziedzin przemysłu rolno-spożywczego ale i stalowego. Produkty eksportowano przeważnie drogą wodną przez Gdańsk do innych państw, w tym do Anglii. Tak było do czasu wojen napoleońskich i blokady Anglii. W rezultacie nastąpił rozwój rodzimego rolnictwa, tak, że po upadku Napoleona, eksport z Polski był zabójczą konkurencją dla angielskiego lobby. Do tego dochodzi przemysł hutniczy i metalowy, którego wyroby, na skutek unii celnej z Rosją, były taniej eksportowane do Rosji właśnie, co również stanowiło zagrożenie interesów brytyjskich. Jeżeli jeszcze do tego dołożymy ścieranie się interesów angielskich i rosyjskich w Azji, rozumiemy, dlaczego wybuch powstania w Królestwie Polskim, w wyniku którego nastąpiłaby jego likwidacja przy równoczesnym osłabieniu Rosji, leżało w interesie Anglii i Prus. To tyle jeżeli chodzi o czynniki zewnętrzne. Pora na wewnętrzne.
Wbrew temu co się sądzi, car i jego namiestnik, nie wtrącali się do polskiej polityki wewnętrznej. Miało to swoje dobre ale i złe strony, jak np. szereg tyleż okazałych co chybionych inwestycji z Teatrem Wielkim w Warszawie na czele. Wydatki publiczne na taką skalę doprowadziły do kryzysu finansowego państwa (czy to nam czegoś nie przypomina?)i ucisku fiskalnego obywateli.
A ponieważ niewiele to pomogło i widmo bankructwa państwa zajrzało do oczu rządzącym, zdecydowano się na krok desperacki: w zamian za pokrycie dziury budżetowej, niejaki Leon Newachowicz, zasymilowany Żyd, otrzymał w dzierżawę monopol spirytusowy i tytoniowy na terenie Warszawy. Jasne, że musiał sobie to odbić w sposób taki, że ceny na alkohol i tytoń poszybowały w górę, a sam Newachowicz stał się najbardziej znienawidzoną osobą. Jak wiadomo, każda akcja spotyka się z reakcją, stąd powstanie czarnego rynku i organizacji gangsterskich jak w Chicago sto lat później. Dlatego w słynną noc listopadową, zbuntowanych chorążych poparł lud Warszawy, na czele którego stanęli gangsterzy właśnie, którzy, po zdobyciu arsenału, zdobyli składy alkoholowe Newachowicza.
Krótko mówiąc, oprócz gry międzynarodowych grup interesów, Powstanie Listopadowe wybuchło także na gruncie niechęci społeczeństwa do własnego rządu. To rząd Królestwa stworzył swoją polityką wewnętrzną, nieprzemyślanymi inwestycjami i uciskiem fiskalnym podwaliny pod powstanie, a w rezultacie likwidację państwa. Różne agentury obce, działające we własnym interesie, działały na gruncie przygotowanym przez samych Polaków.
Podobnie dzieje się dziś. Tzw. „elity” robią wszystko, aby zniechęcić Polaków do własnego państwa i żeby zatęsknili za władzą obcą. Ten scenariusz jest kolejny raz realizowany na naszych oczach i ważne jest, aby nie dać się sprowokować do działań nieprzemyślanych, spontanicznych i emocjonalnych.

Polityka historyczna dziś
Ale wróćmy do polityki historycznej. Wymaga ona przede wszystkim dwóch rzeczy: odpowiedniej treści i kanałów dystrybucji, czyli zmiany nauczania dotychczasowej wersji historii, leżącej w interesie tych, którzy korzystają na tym, że Polacy nie widzą, kto jest ich wrogiem a kto przyjacielem, a tym samym nie wiedzą jaka jest Polska i jej sytuacja w świecie dziś. Obsesyjnie nienawidzimy Rosji z jednej strony, a z drugiej pokładamy nieuzasadnione nadzieje w przyjaźń Brytyjczyków i Amerykanów, przy życzliwej neutralności Niemców, a cała trójka wysadza nam państwo w powietrze. To obraz fałszywy, po raz kolejny wpędza nas na drogę ku zagładzie. My tego nie widzimy także dlatego, że propaganda angielska na poziomie pop-kultury ma ukryć fakt, że dla Anglików czy Amerykanów nie istniejemy jako państwo i jako ludzie oraz że nie jesteśmy traktowani w ich planach podmiotowo.
To to, o czym piszę od lat. Polska nie ma własnej doktryny, czy jak kto woli – jasno zdefiniowanej racji stanu. To co mamy, to jakieś wizje oderwane od rzeczywistości, jakieś sny o potędze bez żadnego uzasadnienie. Nie mamy żadnych szans na odegranie jakiejkolwiek roli w partii rozgrywanej przez Rosję, USA, Chiny i Wielką Brytanię i żadne wycieczki naszych luminarzy tego nie zmienią.
Od jakieś już czasu piszę o Węgrzech, gdzie Viktor Orban zmieniając konstytucję przeprowadził szereg reform, ale co najważniejsze – prowadzi w miarę niezależną politykę zagraniczną zmierzającą do odtworzenia Wielkich Węgier. Krótko mówiąc – Orban prowadzi politykę regionalną w oparciu o Rosję, Unię Europejską i Turcję.
Dla porównania, po wygranych wyborach PiS poszedł drogą Orbana ale nieudolnie. Próbuje przeprowadzić reformy ale bez jakiegoś planu, bo powrót do koncepcji jagiellońskiej to mrzonki. Nie pójdą na to ani Węgry, ani Czechy, ani Słowacja, o Austrii nie wspominając, bo państwa te mają własne cele i aspiracje nie pokrywające się z koncepcją jagiellońską, Ukraina zaś nie wchodzi w grę z innych powodów. Moglibyśmy oprzeć się na Białorusi ale wymagałoby to zmiany z naszej strony nastawienia do prezydenta Łukaszenki, więc i to odpada, a Litwini nas nienawidzą.
Poza tym, nie ma żadnej platformy informacyjnej, żadnych przekaźników, które mogłyby taką doktrynę przekazać, gdyby ta, rzecz jasna, powstała, konkurując skutecznie z przekaźnikami sterowanego z Czerskiej i Wiertniczej. Dopiero to dałoby jakąś szansę na przyszłość.
Na razie obecna sytuacja pokazała całą mizerię tzw. demokracji, która jest zwykle fasadą, tak jak fasadą są instytucje demokratycznego państwa, za którą działają siły niezidentyfikowane i niejawne, fasadą, która właśnie na chwilę się odsłoniła ukazując przy okazji mit społeczeństwa obywatelskiego, którego po prostu nie ma.

Własność
W nauce katolickiej własność ma charakter względny, gdyż jedynym właścicielem wszystkiego jest Bóg, zaś człowiek ma ją użytkować najlepiej, jak potrafi, co ilustruje ewangeliczna przypowieść o talentach. Tak jest w porządku sakralnym ale w życiu codziennym potrzebna jest jakaś forma regulacyjna i stąd własność w aspekcie prawnym, przypisana do konkretnych ludzi i musi być też prawnie chroniona.
Tak było, jeśli nie liczyć incydentów, do wystąpienia Lutra i jego rewolucji, polegającej – pomijając ideologię – na zmianie stosunków własnościowych na świecie, czyli, na odebraniu własności jednym i przejęcie przez drugich, tych zwycięskich, rzecz jasna. Wszystkie kolejne rewolucje szły tą drogą. Ich efektem było stworzenie nowych elit przy zubożeniu i uzależnieniu całej reszty. Rzecz jasna, w różnych państwach różnie to wygląda ale tendencja jest ta sama i nawet się nasila.
Jednakże własność jest potrzebna do tego, aby być wolnym. Człowiek bez jakiejś swojej „bazy” wolnym być nie może. W dzisiejszych czasach mamy do czynienia z namiastką własności, która może być w każdej chwili pod byle pretekstem odebrana. Co gorsza, własność istotna, czyli nieruchomości, a jeszcze ściślej ziemia, nie mówiąc już o wartościach ruchomych, np. samochody, nabywana jest na kredyt, a kredyt to smycz i kaganiec jednocześnie.
Ale są jeszcze inne, „drobne” ograniczenia wolności (o tych dużych, podatkowych pisałem wcześniej wielokrotnie), będące np. formą opresji jak np. przymusowa praca, przy segregacji śmieci czy odśnieżaniu chodników. Są to formy tresury, tak jak zmiana czasu z letniego na zimowy i odwrotnie. Jak wiadomo, w tresurze mamy do czynienia z na pozór bezsensownie wydawanymi poleceniami po to tylko, aby u tresowanego wytworzyć odruch posłuszeństwa. W efekcie państwo urasta do tworu niemal magicznego: może wszystko.
W przeszłości było inaczej. Propaganda lewicowa, a z taką mamy do czynienia, ukazywała I Rzeczpospolitą jako twór zdegenerowany. Nie bez powodu, państwo pod każdym względem było inne od państw dzisiejszych, a i ówcześnie ościennych, gdzie obowiązywała równowaga pomiędzy władzą a obywatelami, poszanowanie swobód, wolności i własności, a więc to wszystko, czego lewica nienawidzi i nad czym chce zapanować.
Ale to nie wszystko. Lewiatan ten wyciąga łapy nie tylko po własność materialną ale i duchową – tradycję i rodzinę. Chce zawłaszczyć i robi to, także nasze dzieci. Statystyka jest bezwzględna. W 2014 roku odebrano rodzinom 1359 dzieci ze względu na „bezpośrednie zagrożenia życia lub zdrowia w związku z przemocą w rodzinie” – cokolwiek by to miało znaczyć. Pracownicy socjalni mają prawo szybko odebrać dzieci rodzicom na podstawie przepisów wprowadzonych w 2010 roku. Dlatego też, prócz działań propagandowych, robi wszystko, aby uczynić poddanych bezbronnymi.

Dostęp do broni
Oto Elżbieta Bieńkowska, autorka takich powiedzeń jak „sorry, taki mamy klimat” i „tylko idiota lub złodziej pracują za 6 tys. zł”, zaproponowała Komisji Europejskiej zwiększenie kontroli nad bronią. W normalnych warunkach propozycjami tej pani byśmy się nie zajmowali, rzecz jednak w tym, że wpisuje się to w plany Unii Europejskiej, a więc ma charakter systemowy. Konkretnie chodzi o to, aby utrudnić i tak już trudny dostęp do broni, który w przypadku Polski jest i tak trudniejszy niż gdzie indziej, o czym Bieńkowska dobrze wie, skoro więc wychodzi z takim pomysłem, oznaczać to musi, że spełnia jakieś inne rozkazy. Oczywiście jest tu nieodłączny unijny bełkot, czyli “zwiększenie standardów”. Utrudnienia objąć też mają dostęp do rakietnic sygnałowych i pistoletów startowych, które mogą zostać przerobione na broń palną, a także broni kolekcjonerskiej, części zamiennych i amunicji. Ma to pomóc w walce ze zorganizowaną i nie zorganizowanej przestępczością, słowem – ma być dobrze a przynajmniej lepiej. Lepiej oczywiście nie będzie, czego dowodzą dane z innych państw, np. badania profesorów Dona Katesa i Gary Mausera z Uniwersytetu Harvarda, że „narody ze ścisłą kontrolą broni palnej mają konsekwentnie większy wskaźnik morderstw niż te, które go nie mają” i to trzykrotnie. Statystycznie ilość przestępstw na 100 tys. mieszkańców wynosi: w USA – 416, w Wielkiej Brytanii – 2034, w Austrii - 1667, Szwecji - 1123, Belgii - 1006, Holandii – 676. Potwierdzają to inne badania amerykańskie, jak choćby to, że choć w latach 90. liczba broni zwiększyła się do 40 milionów liczba przestępstw zmalała o 40%. No ale w Ameryce broń, tak jak wcześniej koń, są synonimami wolności i równości, zgodnie zresztą z powiedzeniem, że choć prezydent Lincoln uczynił Amerykanów wolnymi, to dopiero pułkownik Colt uczynił ich równymi.
Tradycje wolności i własności, a przede wszystkim ich obrony, są
w Ameryce dalece większe niż w Europie, która przeszła kilka rewolucji i tresurę socjalistyczną, w wyniku których wartości te zostały co najmniej zachwiane i dziś istnieją jako cepeliada. Ale widocznie komisarzom unijnym i tego za dużo, chcą więcej, co rodzi podejrzenia, że planują większy zamordyzm.
Wróćmy teraz na nasze podwórko. Rządzące PiS jakoś w tej kwestii milczy, co można odebrać jako pełną zgodę na dalszą opresyjność państwa, nie tylko naszego ale „europejskiego” czy globalnego. Aby do tego doszło, ludność musi być bezbronna, zdana na łaskę i niełaskę władzy. A jak wiadomo, łaska pańska na pstrym koniu jeździ.

Wydania: