Strońskie wczasy - czyli nad Zalewem (cz. 2)

Autor: 
Wojciech Grębski

Drugi dzień z Rodziną w Stroniu. Słonecznie, ani jednej chmurki. Propozycja udania się w kierunku Kletna nad Zalew przypadła wszystkim do gustu. Mijamy stary park i mostek na Morawce, kroczymy gęsiego ścieżynką przez podmokłe trzcinowisko i łan dorodnych pokrzyw. Spójrzcie – woła żonka – jaka wielka tama!
Daleko to jeszcze? – dopytuje się Jolka. Słoneczko ty nasze podlaskie – wyjaśniam szwagierce – tylko co my z domu wyszli. Ale to bliżej niż myślisz. Zaraz za zakrętem zobaczysz po prawej stronie góry, po lewej też góry i zaparkowane samochody przy szosie. Już z daleka będzie widać 12. metrową wieżę, a ona stoi pośrodku zbiornika retencyjnego.
I rzeczywiście. Samochody różnych rejestracji, najwięcej DKL – czyli miejscowych dekli. Nawet i czeskie, karnie, jeden przy drugim. Gdzieś w oddali chrypiącymi dźwiękami dudnią głośniki. Przepełnione kosze na śmieci, plastikowe pojemniki wzdłuż drogi przybliżają nas do cywilizacji. Swojskie klimaty. Na skrawku akurat wolnego miejsca rozkładamy koc i ostrożnie, ostrożnie do wody.
- Ale zimna! – krzyczy Anka. Masz rację. To nie Narew koło Łomży. Tu, w górach, woda nie zdąży się ogrzać, gdyż szybko spływa do Białej Lądeckiej i dalej Nysą Kłodzką do Odry. Za to pstrągi bardzo lubią bystry nurt i niską temperaturę. Ja tam nie jestem pstrąg – zauważył szwagier i zaczął obierać skorupki jajek na twardo.
Panie ochoczo przystąpiły do wzajemnego smarowania ramion i pleców jakimiś kremami, filtrami, olejkami. Jak się pospieszą to może przed zachodem słońca zdążą wejść do wody.
- Mamo – mówi Anka. Przejdę się w stronę orkiestry, bo chyba jest tam jakaś impreza. - No to idź jak chcesz, ale wracaj najdalej za godzinę, bo jeszcze przed wieczorem chcemy wpaść do Kletna. Brodzimy w zimnej wodzie, obaj pilnujemy zanurzonej butelki o wyporności 0,75 litra żeby się dobrze schłodziła. Witek uważał, że 15 minut to na nią wystarczy. Miał rację, co znaczy doświadczenie.
Rytmy perkusji zrobiły się coraz donośniejsze. zabawa najwyraźniej się rozkręcała. Patrzymy zdumieni, bo po niecałej godzinie wraca Anka. Już z daleka widać, że zła jak osa.
- Co się Aniu stało, żeś taka punktualna? – pyta Jolka. Siadaj i opowiadaj córciu jak było.
- Grali taki Hevy Metal i migawki muzyczne, ale stare, chyba z PRL-u. No i jeden taki Waldek mówił, że studiuje we Wrocławiu, napalił się na mnie jak Chińczyk na tartą cegłę.... Chciałem się dowiedzieć dlaczego akurat Chińczyk i na cegłę, ale z zaciekawieniem słucham co dalej.... Poszliśmy kawałek brzegiem bliżej góry – o, widzisz? – gdzie ten ponton, żeby popływać. Ja siedzę na pomoście a on, to jest ten Waldek wlazł do wody. Cały czas patrzy na mnie takim rozbieganym wzrokiem jakby liczył kury i bez przerwy nawija: - Anka, spotkajmy się w parku wieczorem, - Anka – jak ja ciebie kocham. To mu mówię: przecież widzę. Wejdź głupolu głębiej w wodę, albo kucnij, bo ludzie idą i patrzą. Proszę!
- No i co? umówiłaś się? – Ależ skąd. Znałam go dopiero jakieś 40 minut, a on taki narwany. Dewiant, czy co? - I bardzo mądrze zrobiłaś córeczko, bo ja tak szybko nie zamierzam zostać babcią...
- Mama to jak zwykle o seksie – odcięła się Anka. Witek skomentował to krótko: - No widzisz, masz już swoje wymiary a że i buźka niczegowata, to chłopaki lezą do ciebie jak koty do waleriany... jeszcze spotkasz swojego, ale dobrze go poznaj, zanim coś na poważne, nooo wiesz sama.
Plażowanie i kąpiel sprawiły, że zaczęliśmy coraz intensywniej myśleć także o jakimś większym żarciu. - Do domu wracać stanowczo za wcześnie, ale do Kletna pół kilometra – zachęcam – a tam karczma, że naprawdę warto!
Po kilku schodkach gramolimy się do środka. Nawet luźno. Wielki stół i ławy budzą u mnie zaufanie. Z końca sali dobiegają wyraźne słowa po czesku: - panie Havranek! – tu se nie spi, tu ne gostnica!. - Ja nie spe, Bożenko – Ahoj!
Podejdź Wojtek do bufetu – dysponuje żonka – i spytaj, co mają i dlaczego tak drogo. Weź niegazowaną wodę i szklanki, ale żeby były czyste. Po chwili wracam do stołu z informacją: Jest zupa rybna, morszczuk i dorsz smażony, pstrąg w ziołach i żeberko w kapuście. - Morszczuka to ja i w Łomży kupię – zauważyła Jolka. Co racja to racja. Nie ma jak regionalne potrawy. Po krótkiej naradzie zamówiliśmy pstrąga z ziołami i frytkami, a na przystawkę sałatkę z jajeczkiem w majonezie.
Czekamy krótko. Tak żeśmy się w pstrągach rozsmakowali, że skusiło nas jeszcze żeberko w kapuście z razowym chlebkiem. Szwagier natychmiast ze znawstwem zaproponował, żeby je czymś mocniejszym potraktować, bo sobie gotowe pomyśleć – żeberka oczywiście – że je nie ludzie, a psy jedzą.
Pan Havranek widać a i słychać, że doszedł do siebie, bo z panią Bożenką i przyjaciółmi zaczął nucić coś skocznego. Nieźle im szło, a już na pewno lepiej niż tym szarpidrutom z plaży nad Zalewem. - Pamiętasz Celinko kapitalną melodię i słowa „Jozif z Bazin...”. To je dobre, to se ne vrati!
Kelner cały w ukłonach po otrzymaniu napiwku spytał czy smakowało. Trochę przez przekorę odpowiedziałem, że jadaliśmy lepiej... Ale przecież... rybka wyśmienita, żeberka soczyste, siwucha dobrze schłodzona... To czego jeszcze więcej trzeba? No, mogło być taniej.
Wykąpani, dotlenieni, opaleni i najedzeni wracaliśmy w różowych nastrojach mijając po drodze zabytkowy wapiennik „Łaskawy Kamień”. Na jego zwiedzanie było niestety zbyt późno, ale może jutro? Wracamy spacerkiem przez park obok tamy. - No chłopaki, powiedziały dziewczęta - wczoraj to żeście obaj trochę zabarłożyli. Natomiast dzisiaj kultura pełna. I uśmiechnęły się tak jakoś znacząco... Widocznie nie wzięły pod uwagę jakie myśmy mieli zaległości...
Tak idę i tak myślę, że szwagrostwo zbyt szybko do domu nie odjedzie. Sudetów żal!

Wydania: