Wszyscy mieszkańcy to wielka rodzina. Refleksje noworoczne

Autor: 
Henryk Grzybowski

Najpierw były to luźne notatki do eseju Olgi Tokarczuk „Bezimienny krajobraz”. Esej ten miał być tematem spotkania pt. Tkanie krajobrazu. Rozmowa o tożsamości lokalnej Dolnego Śląska (20 października 2016 r.) w Muzeum Ziemi Kłodzkiej. Po spotkaniu zapisałem refleksje wzbogacone wątkami z dyskusji i odłożyłem do szuflady. Kilka tygodni później prof. Dieter Bingen, dyrektor Deutsches Polen-Institut w Darmstadt, zwrócił mi uwagę na wystąpienie prof. Krzysztofa Ruchniewicza, dyrektora Centrum Willy Brandta Uniwersytetu Wrocławskiego po Marszu Wzajemnego Szacunku w rocznicę „nocy kryształowej“ w Wrocławiu, gdzie znalazłem potwierdzenie, ale i ważne uzupełnienie – o religię. I znowu szuflada. Teraz po wydarzeniach z ostatniego roku i ostatnich dni przed Sejmem chciałoby się dopisać oczywiste, choć idealistyczne zapewne stwierdzenie, że wspólne zamieszkiwanie tej krainy tworzy z nas rodzinę niezależnie od poglądów politycznych.
Kim są dla nas dawni mieszkańcy i co nas z nimi łączy? Mam wrażenie, że dokonało się już oswojenie tradycji, gdyż w różnych publikacjach o historii lokalnej przypomina się losy ludzi, którzy wcześniej na Dolnym Śląsku mieszkali. I pomimo dzielącego nas czasu, pomimo różnicy narodu lub religii dawni mieszkańcy tworzą z nami jedną rodzinę, tworzoną nie przez pokrewieństwo – więzy krwi (naród), a poprzez powinowactwo – więź z wyboru. Do takiej rodziny wchodzimy dzięki naszej ukochanej, narzeczonej – ziemi urodzenia, a często też obiektu innego, bardziej świadomego wyboru – ziemi zamieszkania. Choć nie zawsze zachwyceni jesteśmy rodziną narzeczonej, tu już nie mamy wyboru. Wszystkich nas wiąże historia miejsca, i jak słusznie zauważył prof. Krzysztof Ruchniewicz w tegorocznym wystąpieniu na rocznicy „nocy kryształowej”, po okresie wypierania tego faktu ze świadomości, akceptujemy i to, że Wrocław, Dolny Śląsk, Ziemię Kło-dzką tworzyli członkowie różnych narodów i wspólnot religijnych.
Z oswojeniem tradycji i kultury tych wszystkich ludzi i narodów, którzy tu byli przed nami, Czechów, Niemców, Żydów, którzy mieszkają teraz i będą się osiedlać w przyszłości, wiąże się uznanie ich prawa do nazw. Nie może być czegoś takiego, że przewodnicy turystyczni (przypadki z Twierdzy Kłodzkiej), zapewne w poczuciu patriotycznej postawy, wrzeszczą na niemieckich turystów, kiedy tylko usłyszą Glatz lub Breslau. Nie miejsce tu na wykład o egzonimach i endonimach, ale Kłodzko to endonim, Glatz egzonim, kiedyś będący endonimem. I tak jak chcemy mówić Lwów, Wilno Stanisławów, nie Lviv, Vilnius, Iwano-Frankiwsk, a z drugiej strony Lipsk i Drezno, nie Leipzig i Dresden, tak musimy pozwolić na to innym. Oczywiście trzeba zwracać uwagę na niuanse, mam tu na myśli germanizacyjne nazewnictwo miejscowości wprowadzone w okresie hitleryzmu, tu raczej pozostańmy przy takich nazwach jak Lewin i Tscherbeney (Czermna), a nie Hummelstadt i Grenzeck.
Olga Tokarczuk nie jest zadowolona z nowych nazw topograficznych, banalnych i bez polotu nadawanych przez zmęczoną Komisję Ustalania Nazw Miejscowości. Przypomnijmy, że w zakresie nadawania nazw polskich na Ziemiach Odzyskanych językoznawcy z Komisji działali według harmonogramu. Najpierw ustalali nazwy dla miast (powyżej 5 tys. mieszkańców), potem miasteczek, wiosek i przysiółków. Przynajmniej jeśli chodzi o te pierwsze, niektóre nazwy ustalono już przed wojną, że przypomnę tu czterotomowy Atlas nazw geograficznych Słowiańszczyzny Zachodniej, dzieło księdza Stanisława Kozierowskiego, w 1919 r. jednego ze ścisłej czwórki założycieli Wszechnicy Piastowskiej w Poznaniu (dzisiejszego Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza), a po II wojnie światowej przewodniczącego Komisji dla spraw Przywrócenia Nazw Słowiańskich na Przyodrzu. Na końcu pozostały nazwy rzek i szczytów oraz innych obiektów topograficznych. Mogli być zmęczeni. Niekiedy nazwy nadawano z polotem. Przykładem jest miejscowość, którą Niemcy potocznie nazywali Bad Altheide, jej urzędowa i marketingowa nazwa to Altheide Bad, jedyna na niemieckim obszarze językowym z Bad na końcu. I tę miejscowość (bo jeszcze nie miasto) polscy kolejarze ochrzcili Wrześniowem od Heide – wrzos, polscy urzędnicy Puszczykowem od Heide – puszcza, a rok później naukowcy z komisji językoznawczej Polanica od Heide – pustać, polana. Kiedy zaś zmarł przewodniczący komisji prof. Stanisław Srokowski, barwna postać, bo za czasów II Rzeczypospolitej wojewoda wołyński i konsul w Królewcu, jego nazwisko nadano miejscowości na Mazurach.
Towarzystwa regionalne, nawet niewielkie, za przykład (jest ich wiele) niech posłuży choćby Towarzystwo Miłośników Polanicy, odznaczone niedawno odznaką honorową powiatu kłodzkiego, tworzą lokalną i regionalną tożsamość traktując przestrzeń jak własną, godną szacunku, choć wcześniej znienawidzoną jako niemiecką. Te zamki i pałace młode pokolenie uważa za – może nie do końca własne – ale swoje, „tutejsze”.
W nich była szkoła, czytelnia, magazyn GS-u, lub co gorzej, w ich ruinach grali w piłkę, bawili się w podchody czy poznawali smak miłości. Kiedy w miarę wymiany pokoleniowej zmieniał się stereotyp niechętnego nastawienia do niemczyzny (uzasadniony koszmarem wojny), nierzadkiego poczucia tymczasowości pierwszych lat na tzw. Ziemiach Odzyskanych i podtrzymywanym przez propagandę poczuciem „rewizjonistycznego” zagrożenia – w miarę utożsamiania się z własnym miejscem pochodzenia i odpowiedzialności za nie przez nowe pokolenia, tu urodzone i wychowane – przeszłość tej ziemi oraz niegdysiejsi jej mieszkańcy budzą coraz żywsze zainteresowanie. Tutaj wychowane pokolenia czytają i słuchają refleksji dawnych mieszkańców, należących jeszcze do tych generacji, które opuściły ten region wskutek powojennej wędrówki ludów, poszukują informacji o ludziach, którzy niegdyś tworzyli ten krajobraz. Kilkadziesiąt lat temu było to wyłączną domeną historyków i co ambitniejszych przewodników turystycznych. Dziś praktycznie w każdej miejscowości jej miłośnicy poszukują śladów przeszłości, zbierają materiały, i w zależności od środków, wydają bogate lub skromniejsze publikacje.
Sprawę przynależności Ziemi Kłodzkiej do Polski można opisać w sposób mniej malowniczy niż zrobiła to Olga Tokarczuk na spotkaniu w muzeum. Przytoczyła bowiem anegdotę, z której wynika, że kształt granicy zawdzięczamy obrysowaniu na mapie palca Stalina. Jednak granica pozostała tu niezmieniona od kilku stuleci, a – jak pisze Tomasz Przerwa – odrzucenie wniosku Czechosłowacji o przyznanie jej Ziemi Kłodzkiej wynikało z rachub Stalina liczącego na wzmocnienie polskich komunistów sprawujących władzę w Warszawie i większą ich zależność od ZSRR jako gwaranta granic. W tym czasie w Pradze rządzili jeszcze nielubiani przez dyktatora socjaliści. Tę samą przyczynę miała presja Stalina na przeprowadzenie polskiej granicy zachodniej wzdłuż Nysy Łużyckiej, a nie jak początkowo planowano – Nysy Kłodzkiej.
Nie można też dziś mówić, że Dolny Śląsk należy się Polsce z tytułu piastowskiego dziedzictwa. Jak bowiem przejść do porządku nad wczesnym zniemczeniem śląskich Piastów, nad ich akcją zagospodarowania i bogacenia kraju przy pomocy niemieckojęzycznych osadników, nad układami z Trenczyna i Wyszehradu z 1335 roku, na mocy których Kazimierz Wielki zrzekł się praw do większości Śląska? Ziemie Odzyskane należy uważać za rodzaj kontrybucji za zniszczenia wojenne, spalenie Warszawy i setek polskich miast i wsi, zamordowanie milionów polskich obywateli, ich niewolniczą pracę dla potrzeb „Wielkiej Rzeszy”.

Wydania: