Cień liści za firanką - wspomnienie o śp. Marii Dzierżyńskiej
Upalny dzień, w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego już stulecia. Jesteśmy w Kłodzku, idziemy przez wspaniały most i stromą uliczkę, w stronę strzelistej architektury ratusza. Prowadzi mnie znakomity przewodnik, największy fascynat sudeckiej krainy – Jerzy Ludwiński, mój mąż. Rozglądam się z zachwytem, nigdy tu jeszcze nie byłam. I oto wchodzimy w miły chłód Biura Wystaw Artystycznych, mieszczącego się we wspomnianym ratuszu. Czyjeś szybie, lekkie kroki i ciepły głos, witający nas od progu. Stoi przed nami jak piękne, dobre zjawisko: szczupła Pani o kasztanowych włosach, w zielono-fioletowej szacie do ziemi. Świetlista, jakże mądre spojrzenie, wyciągnięta na przywitanie dłoń. To Maja Dzierżyńska, królowa Biura Wystaw Artystycznych w Kłodzku, znakomita przyjaciółka malarzy i inspiratorka duchowa ich twórczości, a także ich wystaw tematycznych w swej galerii.
Natychmiast zaczęła opowiadać nam z entuzjazmem o swoim projekcie zbiorowej wystawy pt. „Ciemne ogrody”, do której napisała właśnie poetycki tekst, mający być inspiracją do powstających obrazów.
Byłam Mają zachwycona. Nie zapomnę rozmów o sztuce, trwających po blady świt w jej gościnnym mieszkaniu, do którego zaprosiła nas na noclegi. W mieszkaniu, w którym tyle razy później jeszcze bywaliśmy, kończąc co roku, u Marii właśnie, nasze sudeckie wędrówki. Była tam niezliczona ilość książek, notatek, rysunków od przyjaciół, a także stare radio, kompan jej samotnych nocy. Kochała muzykę poważną, znała się na niej bardzo…
Wśród jej artystycznych przyjaciół znajdowała się plejada czołowych polskich artystów, z Henrykiem Wańkiem, Bogdanem Kwaśniewskim, Andrzejem Urbanowiczem – z wymienionymi założyła przykładowo Fundację AMA, biorąc w duchową obronę czyste malarstwo, przed zakusami awangardy, a później – komercji. We wszystkich jej poczynaniach brzmiał zawsze najczystszy ton. Jej wystawy, autorskie spotkania, wiersze które pisała i fotografie, które robiła z miłością i pasją myśliciela – odkrywcy bytów bezbronnych a pięknych – wszystko to zawsze urzekało mnie i zachwycało.
Przyjaźniłyśmy się przez długie dziesięciolecia, również potem, gdy zostałam już sama, bez Jurka. Jej mądre listy wspierały mnie w żałobie, odkrywały też przede mną nadzieję, jaką był dla mnie nasz syn Daniel. W miarę, jak rósł, zawsze widziała w nim Maja moją duchową podporę, nowe życie, które ma być błogosławieństwem. Tak też się stało, wszystko poszło według jej prognozy…
- Gościliśmy ją również i u nas w to-ruńskim naszym domu, a także w Ciechocinku, do którego przyjechała raz na leczenie. Nie zapomnę wrażenia, jakie sprawił na niej szalony nieco pomysł mego męża, żeby po pobycie u nas odwozić Maję na dworzec PKP wcale nie autobusem miejskim, lecz… łódką z przewoźnikiem przez Wisłę, jako że wspomniany dworzec z pociągiem do Kłodzka był z drugiej strony szerokiej, wielkiej Wisły. Płynęliśmy zatem, Maja siedziała na dziobie łodzi, patrząc na oddalającą się panoramę gotyckiej, toruńskiej starówki – i wszyscy byli bardzo, bardzo szczęśliwi…
Odwiedzała nas też „w drodze”, jadąc czasem na Wybrzeże do rodziny swego brata. Podziwiałam, ile siły woli jest w jej kruchym ciele, że co roku odbywa tak dalekie podróże, w poprzek całej Polski.
- Opowiadała zawsze pięknie i serdecznie o swych kłodzkich przyjaciołach, o Bogusiu Michniku i jego dziełach, o fotografiach, o Panu Eugeniuszu, który pełnił rolę jej dobrego, praktycznie myślącego druha. Po latach, gdy mój syn był już licealistą, mieliśmy raz – dzięki Marii – szczęście gościć przez tydzień w odstąpionym nam na wakacje mieszkaniu owego dobrego, prawego Pana Eugeniusza. Opisałam to później w mojej książeczce „Miasto twierdzy”, w której Maja – jako arystokratyczna Lena – i całe jej ukochane Kłodzko są głównymi bohaterami tej narracji.
- Maja bardzo przeżywała swoje wystawy fotografii własnych. Należała do stowarzyszenia fotograficznego, była jego uznanym i szanowanym członkiem. Wśród listów od niej mam i ten, w którym opowiada o swoim udziale w ogólnopolskiej wystawie ZPAF w Warszawie – „gdzie jesteśmy – ZPAF 2007 r.”, w tamtejszej Małej Galerii, obok Zamku. Ceniła też sobie bardzo zaproszenia i wystawy na terenie Czech.
- Najbardziej chyba poruszył mnie w jej twórczości fakt, że pochylała się nad najbardziej ulotnymi, delikatnymi i kruchymi zjawiskami i przepiękne były jej zdjęcia cienia roślin doniczkowych na oknie w słońcu, poprzez półprzejrzystą materię firanki, a także seria dmuchawców, mających mistyczny podtekst. Opowiedziała mi raz motto do powstania tej serii zdjęć – dawną jej rozmowę z poetą Edwardem Stachurą, na temat ulotności pięknych dmuchawców właśnie.
- Stachura był jej przyjacielem, pisał do niej przepiękne listy, w tym część po francusku. Listy te ukazały się 2 lata temu w „Twórczości”, ogólnopolskim miesięczniku literackim. Pamiętam cytat jednego z tych niepublikowanych wówczas jeszcze listów, który mi Maja raz czytała przez telefon z Kłodzka.
O wichrach, o jesiennym mroku, jakże trudnym do zniesienia dla kogoś tak delikatnego jak Maja. Po latach, w wielkanocnym liście do mnie z roku 2015, autorka sama skarży się bezradnie na podobne wichry kłodzkie: … „A teraz te wiatry. Ledwo żyję, ale może niedługo to się uspokoić…”
Uspokoiło się.
Śpij spokojnie, Maju…
PS. Na umieszczoną przeze mnie wczoraj, jakże smutną informację na Facebooku, odpowiedzieli zaraz rozsiani po świecie przyjaciele Mai: „R.I.P., Mario” – od Ewy Bebesz z Włoch. „Świat pustoszeje” – od Henryka Wańka z Warszawy. „Niech spoczywa w pokoju” – od Jurka Brzuskiewicza z Torunia…
***
W ostatnich latach spotykaliśmy się nie tak jak kiedyś, przy okazji każdego mojego przyjazdu do Kłodzka. Szczególnie w latach siedemdziesiątych, Kłodzko to była głównie Maja Dzierżyńska. Często wprost z pociągu kierowałem kroki na Rynek, gdzie w kącie ratusza znajdowała się lokalna galeria sztuki, którą Maja kierowała. Czasem jej nie zastawałem i rolę gospodarza przejmowała zacna pani Górska, Jej pracowniczka.
To temat na rozległą opowieść, ale teraz, gdy już Mai nie ma, wybiorę nasze trzy ostatnie spotkania. Ostatnie z nich miało miejsce w lutym 2016.
W czytelni Biblioteki Publicznej przedstawiła zebranym listy, jakie do niej pisał Edward Stachura. Wiedziałem o nich. Maja uważała je za czysto osobistą sprawę i wzbraniała się przed ich publikacją. Namawiałem ją wielokrotnie, aż w końcu uległa monografiście poety, Marianowi Buchowskiemu, którego na nią napuściłem. Słuchałem jak mówi i nie po raz pierwszy pomyślałem, że powinna zająć się pisaniem. I miałaby o czym. Ale ona osłaniała się skromnością. Że nie ma ku temu daru.
Przedostatnie nasze spotkanie miało miejsce w Szalejowie, w domu Teresy. Wczesnojesienne popołudnie. Maja przyjechała z gazetą, w której wydrukowano wywiad, jaki ze mną przeprowadziła jej przyjaciółka Anna Chlebicka-Gałczyńska. Podarowała mi chudziutki zbiór swoich wierszy ozdobionych lirycznymi footografiami. Zrewanżowałem się swoją książką, już nie pamiętam jaką.
I znowu dwa lata wcześniej, na początku stycznia 2008 wyszedłem na dworzec wrocławski aby z pociągu kłodzkiego odebrać Teresę. Ale trafiłem również na Maję, która miała przesiadkę do Katowic. Udawała się tam imprezę fotograficzną. Organizował ją nestor fotografii, Jerzy Lewczyński, który kłodzkich fotografików hurmem przyjął do katowickiego Związku Polskich Artystów Fotografików. Maja ceniła sobie to wyróżnienie. Dawało jej poczucie spełnienia. Zasłużenie.
Oto moje trzy szczypty pamięci.