Neonowe Bóstwo
Neonowy brak
Ulżyło mi, gdy neonowy krzyż przebiłem neonową strzałą. Krzyż się roztrzaskał, neonowa strzała także, ale co z łukiem? Łuk jest dalej neonowy. Neon obejmuje moje ramie, zagłębia się w moje jestestwo. Czy zdąży oziębić moje serce, zanim wyrwę je przed neonowym chłodem? Ten chłód, zabójczy jest, ale miły zarazem. Serce musi wybrać, czy zmieni się w kryształ, czy w galaretę. I tak, i tak – bez serca zostanę. Niczym nadęty wrak. Bo inne wraki, mają inne braki. Temu brakuje żołądka, temu wątroby. Oj a ja żyję, mimo ochłody. Chyba jednak cały zostanę. Okryty mrozem. Silnik przymarzł do języka.
A może język do silnika? Mimo wszystko. Mnę słowa w głowie, by trochę ciepła uchowała i kiedyś: serce, silnik, język, wątrobę i żołądek rozruszała, by były ciepłe wśród mroku. Mrok, a wśród niego gwiazdy. I inne wraki.
Brak krwi
Położyłem się na zgniłym kompostowniku. Ziemia oplotła mnie i wessała. Dała ulgę moim plecom, gdy tak leżałem. Gdy tak leżałem, chwasty wbiły mi się w skórę i czerpały jak ze studni. Ich ramiona – karmiłem je, przybywające ciągle zielsko. Pokrzywa mnie oskalpowała, a agrest oskórował. Mięśnie me zjednoczyły się z moją ojczyzną – Matką Ziemią, a Księżyc w nowiu zabrał mi os-tatnią kroplę krwi. Już nie muszę krwawić
Krew i słońce
Ostatnio piłem F16 wraz ze słońcem mojego życia. Paliwo to dodało mi kopa, lecz ona dalej wśród drzew. Zasłania swój upór, tak jak ja zasłaniam swoją gorycz. Goryczka piwa, które wypiłem była cierpka, ale znośna. Lecz jej upór ustawił mnie wśród jej wrogów. Ona nie wie – gdzie dół, gdzie góra. Ja przestałem jej pokazywać słońce, którym jest, bo to nie ma sensu. Jak można powiedzieć słońcu, by uważało na wypalenie się? Krew aż wrze od gorąca. Słońce w gorącej wodzie kąpane.
Słońce i paliwo
Słońce ukryło się wśród drzew. Im większy las, tym większy ogień, im większy ogień, tym bardziej ona ucieka w las. I tak bez końca. W końcu obędzie się bez słońca. Wypali się. Wraz z lasem. I ziemie spustoszone przez kaprys króla zroszone paliwem od F16 – już nigdy nie staną się żyzne. Nigdy – słowo, które nigdy nie powinno zostać stworzone. Szczególnie pod wpływem paliwa.
Paliwo i snajperka
Kimże jest ten, który prawi mi prawa na prawo i lewo, uderzając moją głową o drzewo? Jakim to sędzią, jaką papugą bezlitosną? A może ma rację...
I muszę poprawić się do posiłku, ubrać w śliniaczek, garnitur, szykowną czapkę. Papugo! Papugo, wróć! Ona nie wraca. Zamiast papugi, coś szczeka mi w głowie. Psy zagościły przy moim stole. Miski im wyjąłem, by miały co żreć. Zagubione te miski, psów nie chciały, nie zneutralizowały. To wszystko przez paliwo. Przez jad, jaki się sączy przez miski. Z miski do psów, z psów do papugi, aż w końcu by trafić w dziesiątkę. W moją głowę. Snajperka nigdy nie chybia.
Snajperka i kaftan
Wychodzę w kaftanie. Kaftan niebezpieczeństwa. Co machnę ręką zamienia ten kaftan w gruz. Za gruzem czyha snajperka. Mierzy, ale nie we mnie. W dal. Jeju jej – ona nie mierzy we mnie. Jak się cieszę. Może dlatego nie mierzy, bo stoję zbyt blisko. I mam na sobie kaftan. Kaftan niebezpieczeństwa.
Kaftan i eter
Boję się strachem doskonałym. Doskonałym, bo nietrwałym. Strach ten rozpada się na czynniki pierwsze, by rozpaść się w eterze w nic. Kaftan oplata moje ciało, uważa mnie za istotę kruchą, nietrwałą. Może dlatego zostawia mnie w spokoju i nie wrzuca z powrotem do tego gnoju, bagna, kompostownika. Bo przecież już tam byłem. Więc po co mi to samo doświadczenie. Doświadczam raz a dobrze. Nie potrzebuję doświadczać tego samego wiele razy. Gdyby tak było, strach nie byłby doskonałym.
Eter i ego
Rozpuszczam się. Kaftan mnie już nie obejmuje. Noża nie mam, by chwycić się powierzchni. A za mną cień. Coraz bledszy. Stałem się istotą, która takowego nie rzuca. Cień rozpłynął się w eter, a ja w nim. W eterze tonę. Aż do dziś. Bo coś musiało się stać. On mnie już nie więzi. Od nowa powstaję. Żywiołowe zawirowanie. Kto wie ten słucha. Ja jednak nie wiem, bo jestem środkiem. Środkiem i celem dla samego siebie. Ego. Czy tak właśnie wygląda?
Ego i wierzba
Ma świadomość – ego – mówi mi, że ego – jego nie ma. Świadomość jest czymś nieokreślonym. Płynie od początku, który nie ma początku do końca bez końca. A ego? Ego jest chwilą ukrytą za wierzbą płaczącą. Gdy zniknie wierzba i jej płacz nad moją duszą, którą zamknąłem w szafie, ego stanie się tym samym co wierzba albo uwolni moją duszę z okowów starej szafy. Dwie drogi do wyboru, ale tylko jedna dobra. A drogę wybieram za pomocą monety.
Wierzba i kosz
Im dalej w las tym więcej drzew, im więcej drzew tym trudniej wyczuć wierzbę. Tkaczka koszy ścięła ją, by mieć gałęzie do dalszego plecenia. Nawet nie wiem jak, ale sploty wiążą się wokół mnie. Nawet jeżeli wierzby nie ma, jej gałęzie oplatają me więzienie. Kosz jest coraz większy, a grzyby które żniwiarz zbiera – ich jest coraz więcej. Wiem, bo jestem jednym z nich. Wypełnię z nimi pustą przestrzeń kosza.
Kosz i sztywniaki
Teraz przypominam sobie przez mgłę wspomnień, moje pierwsze kroki na boisku przed wyspą odgrodzoną jak boisko kanałem. Ile piłek utopiliśmy w nim? Teraz boisko zarasta. Niszczeje. A ja nim nie jestem. Tylko wspomnieniem. W przyszłości zniszczą kosze, zniszczą drzewa. Parking postawią – dla sztywniaków z sąsiedztwa.
Sztywniaki i bóstwo
Sztywnych ludzi nie lubię. Oni martwią mnie swoją martwością. Czasem jestem jednym z nich. Czasem to okazuje się częściej niż to lubię. Martwię się o samego siebie, że nie wyjdę z tej martwoty. Ale to są głupoty. Ludzkie, zwierzęce, boskie. Czy istnieje bóg, bóstwo - które jest martwe i poprzez swoją martwość stwarza? Skoro istnieje tyle ludzi sztywnych, to chyba też musi istnieć takie bóstwo. Bóstwo umarlaków, bóstwo zombich.