Z cyklu Suplement do książki "Pionierskie Lata 1945-1950": Z kresowych wędrówek – jak jechałem z Polski do Polski
Był koniec roku 1946. Ludzie, na terenach gdzie mieszkałem – KOŁOMYJA, woj. Stanisławów – coraz częściej mówili o tym, że będziemy wyjeżdżać do Polski. Ja, jako dziewięcioletni chłopak nie mogłem zrozumieć, jak to z Polski mieliśmy jechać do Polski. Niestety, mama mówiła, że chyba trzeba będzie jechać do tej Polski, bo tutaj robi się niebezpiecznie, coraz to było słychać o mordach popełnionych przez bandy UPA (Ukraińska Powstańcza Armia). Mama zaczęła pakować to co ewentualnie mogliśmy zabrać, to co było potrzebne do życia na nowym miejscu, bo nikt nie wiedział, gdzie jest ta Polska, do której mieliśmy jechać – była gdzieś na Ziemiach Odzyskanych. Mama poczyniła odpowiednie starania, musiała robić to sama, bo tato był w niewoli niemieckiej, a ja jeszcze byłem za mały aby jej coś pomóc. Jedynie co przygotowałem to klatkę na naszą kotkę, a mieliśmy też i inny inwentarz, mianowicie kozę Azię i bez niej ani rusz, bo dawała mleczko dla mnie.
Przyszedł rok 1947 i tuż przed świętami wielkanocnymi przyszło polecenie aby ładować się do wagonów, które były podstawione na bocznym torze. Trzeba było zostawić mały dom, ale własny i przytulny, i pakować i jechać w nieznane. Tak chciał Stalin i wielcy tego świata. Sąsiad Ukrainiec pomógł zapakować nasze manele, zawieźć na dworzec i załadować się do wagonu towarowego. W wagonie byliśmy my z mamą, wujek Klusik z żoną, dwie siostry znajome mamy, jedna z córką – razem 8 osób, i jeszcze był starszy pan, krewny tych sióstr. Każdy zajął swój kąt w wagonie, tak aby jeden drugiemu nie przeszkadzał. Na środku bliżej drzwi stał piecyk „kozia stópka” żelazny. Można było na nich coś upichcić w czasie postoju pociągu. Nie wiem kto zrobił schodki, aby można było zejść i wejść do wagonu. Nawiasem mówiąc wagon nie bardzo był czysty, czuć było pozostałości po pobycie zwierząt, no ale co było zrobić.
Nie pamiętam, kiedy ruszyliśmy w podróż w nieznane. Mówiono, że jedziemy na zachód, na Ziemie Odzyskane. Więcej nikt nic nie wiedział. Kto nie chciał jechać, to został na Ukrainie – został mój wujek.
Nasza kochana AZIA jechała w innym wagonie, miała tam sianko i inne pyszności. Było mleczko dla wszystkich w wagonie. Jazda była niezbyt przyjemna, maszynista nie był mistrzem w swoim fachu – na rozjazdach, w czasie ruszania, hamowania rzucało wagonem na wszystkie strony i zawsze coś tam z górnej półki spadało nam na głowy. Ale przyzwyczailiśmy się do tego – przecież jechaliśmy do Polski. Wagony były rosyjskie i po dojechaniu do granicy w miejscowości Ruska Rawa mieliśmy przenieść się do polskich wagonów – europejskich o węższym rozstawie szyn. No ale stoimy jeden dzień, drugi, a tu jak wagonów nie ma, tak nie ma. Poszła pogłoska, że trzeba poczekać kilka dni, bo wagonów nie ma. Ale okazało się, że ktoś chciał zarobić i trzeba było „dać kuku w ruku” czyli po polsku „mów mi Pan do ręki”. Ale w transporcie jechali nie tacy byle jacy ludzie i znalazł się Pan, który zrozumiał sytuację i wziął czapkę i przeszedł od wagonu do wagonu i każdy mu coś tam wrzucił, ile kto mógł i miał. No i zaraz znalazły się wagony czyste i takie jakie były potrzebne nam, by jechać do tej Polski. Stały gdzieś na bocznicy i czekały na swój czas. Wagony tak podstawiano, że wejścia były naprzeciwko siebie, a więc z przeprowadzką nie było problemu, poszło składnie, parowóz też wymieniony i polski maszynista. Pan, który zajął się ww. sprawą przeszedł przed wagonami i sprawdził czy wszystko w porządku. Ludziska dziękowali mu.
Jechaliśmy już dziewiąty dzień. Przed jakimś większym miastem wojskowi sprawdzali transport czy jest wszystko w porządku – po raz pierwszy zobaczyłem polskiego żołnierza, ale mieli tylko zielone mundury, czapki były okrągłe i orzełki takie jakieś nie polskie. Na ostatnim postoju odczepiono kilka wagonów i transport zrobił się krótszy. Maszynista dawał czadu, jechaliśmy jak pociąg pospieszny – wiadomo Polak wiózł Polaków do Polski. W następnym dniu odczepiono następne dwa wagony, zdążyłem przeczytać nazwę miejscowości – to był GLATZ czyli obecne Kłodzko. Jechaliśmy już jedenasty dzień i naraz wjechaliśmy powoli na jakiś boczny tor i powoli zatrzymaliśmy się. Ktoś głośno oświadczył „Koniec jazdy” i to po polsku. Byliśmy w POLSCE.
Ja, jako ciekawy człowiek, wyskoczyłem, bo musiałem zobaczyć jaka to miejscowość. Na peronie był napis Bad-Landeck czyli Ladek-Zdrój. Teraz dopiero to wszystko mogę sobie przetłumaczyć. Jakiś wojskowy przeszedł przed wagonami (były już tylko dwa) i oświadczył, że jesteśmy na miejscu, a więc koniec jazdy i mamy jeden dzień na rozładowanie się i zakwaterowanie w pobliskich barakach – tylko w jednym. Ja już przeprowadziłem rozeznanie i stwierdziłem, że baraki są na boisku sportowym. I to zakwaterowanie było tymczasowe aż do chwili otrzymania mieszkania od władz miejskich.
Przyszły Święta Wielkanocne i spędzaliśmy je w baraku, ale mieliśmy niespodziankę, bo przyszedł do nas ksiądz, który mówił po polsku. Okazało się, że był autochtonem. Prawdę mówiąc, to do tej pory nie wiem, co to znaczy. Dowiedziałem się, że ma nazwisko Markusik i później służyłem mu nie jeden raz do mszy jako ministrant. Po świętach ludzie czekali na jakąś władzę, że przyjdzie do nas, ale nikogo nie doczekaliśmy się. Ludzie sprawdzali czy coś się nie zgubiło, zepsuło. Moja mama zatroszczyła się o to byśmy mieli gdzie spać. Przygotowała spanie, nie wiem skąd miała wszystko, aby to leżenie zrobić, ale ona od 17 roku życia była poza domem i zarabiała na siebie. Ja nie mając zajęcia, chodziłem ze starszakami i zwiedzaliśmy teren. Były zniszczenia wojenne albo wandale niszczyli. Jednego dnia starsi chłopcy namówili mnie, abym dotknął sztabą do drutu wiszącego na słupie, co też zrobiłem, ale nic się nie stało. Miałem jeszcze dotknąć obydwu drutów, które zwisały. Zrobiłem to i to co się stało przeszło moje oczekiwania – spowodowałem zwarcie wysokiego napięcia. Prąd poraził mnie od ręki aż po stopy. Byłem przerażony i sparaliżowany strachem. Z tego wszystkiego rozpłakałem się i uciekłem, ale nie do baraku tylko do bramy głównej. Stałem i płakałem, bo stała mi się krzywda. Mama pasła gdzieś naszą kozę, a więc nie wiedziała co stało się. Wypłakałem się i stałem, patrzyłem na alejkę kasztanową – istnieje do dziś – na pąki, które rozwijały się w zielone liście. Pomyślałem, że przecież jest wiosna i we wrześniu trzeba iść do szkoły polskiej. Pomyślałem o tym i patrzyłem na alejkę, myśląc o tych wszystkich sprawach. Naraz zobaczyłem, że w moim kierunku idzie wojskowy, ale bez nakrycia głowy, mundur nie był polski – tyle już wiedziałem. Mężczyzna miał dwie walizki. Naraz sobie uświadomiłem, że przecież to idzie mój tato. Jak szalony pobiegłem do mamy i darłem się wniebogłosy „Mamo, tato przyjechał, tato przyjechał”. Mama zapytała mnie, czy mnie się nie przewidziało, ale popatrzyła na mężczyznę, co stał za mną i padli sobie w objęcia. Mój ojciec był pierwszym, który wrócił z niewoli po zakończeniu wojny. Jak się okazało, tereny, gdzie był w niewoli, wyzwolili Amerykanie i jeszcze zabrali go do wojska jako sanitariusza, stąd był w niepolskim mundurze. Po przybyciu do Polski zatrudnił się jako szewc w czeskiej firmie obuwniczej Bata, no i tam się dowiedział o transporcie, który przyjechał z miejscowości gdzie myśmy mieszkali. Okazało się, że wszyscy Polacy mieli wiadomości o transportach ze wschodu – jeden przekazywał drugiemu jeśli coś wiedział. Z okazji przyjazdu taty, wszyscy chcieli go zobaczyć, wypytać jak to było w niewoli. Ja natomiast czekałem kiedy będę mógł zobaczyć co ma w walizkach i czy ma czekoladę, bo przecież wracał z amerykańskiego wojska, a ja nie miałem jeszcze czekolady w ustach, mimo że miałem 10 lat. Rodzice trzymali się bez przerwy za ręce i naraz mama przypomniała sobie, że tata na pewno jest głodny. Zaraz cos tam mu zrobiła, ale przepraszała go, że nic innego nie ma. Po dniu pełnym wrażeń poszliśmy spać. Leżeliśmy we trójkę na wyrku i ja słuchałem jak mama zdaje sprawozdanie tacie co przywiozła i co zrobiła jeszcze na wschodzie. Tata ją uspakajał i tak zasnęliśmy.
Następnego dnia rano tato postanowił iść do Urzędu Miasta i załatwić przydział mieszkania dla nas i dla wujka Klusika, bo on był niepiśmienny i nie wiedział jak co się załatwia. Z ojcem poszli i inni mężczyźni by załatwić sprawę przydziału mieszkania. Tato wrócił koło południa i oświadczył, że mamy mieszkanie przy ul. Widok 11 i po południu możemy go sobie pooglądać. Tato niezbyt był zadowolony z tego przydziału, bo upatrzył sobie domek jednorodzinny, ale nie dostał go, bo pierwszeństwo mieli ci, którzy siedzieli w obozach. Po południu mama i tato oraz wujek Klusik poszli oglądać przydział. Ja i ciocia zostaliśmy. Mama po powrocie oświadczyła, że jest zadowolona z mieszkania, bo było pusto a Niemcy zostawili wszystko tak, że można było zamieszkać od razu. Każdy wybrał sobie mieszkanie, wujek na parterze, a my na I piętrze dwa pokoje. Następnego dnia przyjechał Niemiec z furmanką drabiniastą, aby nas przetransportować do miejsc zamieszkania. Tato umówił się z nim w czasie oglądania mieszkania. Pomógł załadować nasze manele i pojechaliśmy do nowego domu w Polsce. Tato posługiwał się językiem niemieckim w rozmowie z Niemcem – ukończył szkołę niemiecką, no i w niewoli też poduczył się. Okolica była ładna, obok płynęła rzeka. Podjechaliśmy pod nr 11 i tato otworzył drzwi do budynku, mama powiedziała tylko „O, Jezu” i rozpłakała się. Klatka schodowa była zasypana pierzem od góry aż po piwnicę. Okazało się, że to była robota szabrowników (powojenna nazwa złodziei, którzy kradli pozostawione mienie). Tato podziękował Niemcowi i zapłacił mu już polskimi pieniędzmi – dolary, które dostał wymienił w banku, co chłop to chłop. Ja z mamą zaczęliśmy zbierać to pierze do wsyp, które mama przywiozła ze wschodu. Do południa uprzątnęliśmy wszystko. Ja miałem inną robotą, mianowicie obejrzałem sobie nowy dom. Niemcy zostawili wszystko co było potrzebne do życia, nawet były weki w szafce. Mieszkanie było czyste i wysprzątane. Na dole był jakiś warsztat, chyba bednarski, ale to zostawiłem sobie na zaś. Mama zaczęła gotować obiad i był już w mieszkaniu znajomy, swojski zapach. Mama kręciła się koło kuchni ze łzami w oczach, na pewno myślami była przy tamtej kuchni, którą zostawiliśmy. Przy wejściu były dwie ławeczki, na których można było usiąść. Podczas obiadu przyszła do nas pani, która jechała z nami w wagonie – nie wiem jak nas znalazła. Powiedziała, że trzeba zrobić flagę polską i powiesić ją.
Z mamą zaczęły się zastanawiać skąd wziąć materiał, ale pomyślały i już był – zszyły dwa kawałki i już była biało-czerwona. Nie wiedziały jak ma być zawieszona, ja jako uczeń powiedziałem, że ma być biało-czerwona. Brakowało jeszcze kijka, na którym można było umocować flagę. Za domem była komórka, więc kawałek kijka w miarę prostego znalazłem i umocowałem na nim co trzeba. Była FLAGA BIAŁO-CZERWONA i zawiesiłem ją nad drzwiami, wetknąłem ją w rurkę i tu przyszła mi myśl, że nie godzi się, aby polska flaga wisiała w tym miejscu, gdzie wisiała niemiecka. Kobiety były zadowolone z moich poczynań. Siedziałem na ławce i rozmyślałem jaka to będzie szkoła i wpadłem na myśl, żeby napisać skąd myśmy przyjechali. I nie namyślając się napisałem niebieską kredą – nie wiem skąd ona znalazła się w mojej kieszeni – KOŁOMYJA. Nadszedł jakiś pan elegancko ubrany pod krawatem i zapytał mnie czy przyjechaliśmy ze Wschodu – ale ja tego nie wiedziałem z jakiego kierunku myśmy przyjechali. Mama zaraz mnie zawołała do mieszkania, bo był już polski obiad. Do tata przychodzili ludzie osiedleńcy – Polacy i pytali, jak załatwić przydział mieszkania, korzystali z jego rad i też tak, aby sobie pogadać z człowiekiem, który przeszedł wojnę, niewolę i amerykańskie wojsko. Ja siedziałem i słuchałem tych opowiadań.
Ogólnie Polacy, którzy przyjechali na nowe nie bardzo wierzyli, że to będzie na stałe, że wrócą na swoje, ale musieli żyć na razie tu gdzie ich zakwaterowano. Myślałem o szkole, byłem ciekawy jakie będzie towarzystwo i jacy nauczyciele. 1 września rozpoczął się nowy rok szkolny. Pierwszy raz poszedłem do szkoły z mamą. Mama elegancko ubrana, w miarę swoich możliwości, ja tez wystrojony – drelichowe spodenki i biała koszulka (nie wiem, skąd mama ją wytrzasnęła). W szkole trzeba było podać nazwisko, adres zamieszkania oraz którą klasę ukończyłem lub byłem uczniem. Dowiedziałem się na drugi dzień, że kierownikiem szkoły jest pan Hylak, jego żona była naszą wychowawczynią, pani Dąbrowa od polaka, pani Wysocka od matmy (jej syn jest lekarzem i mieszka w Lądku), no i pan Siarkiewicz, późniejszy zastępca kierownika szkoły (jego syn jako dorosły człowiek mieszka w Lądku i działa w PTTK). Uczniowie to była zbieranina, duzi i mali i jedni, którzy szli normalnym kursem i ci, którzy byli opóźnieni. Ale wszyscy dotrwali do końca roku i później wszystko się rozleciało.
Szanowna redakcji, napisałem swoje wspomnienia, jak do tej Polski jechałem, w której mieszkam już od 1947 roku, gdzie ukończyłem szkołę podstawową, liceum, zaliczyłem służbę wojskowo-zasadnicza – no i 30 lat zawodowej służby wojskowej jako Wopista w brygadzie w Kłodzku.
**
Mój rodowód
...Muszę wyjaśnić, że tereny z których wywodzi się/pochodzi mój ród Witowskich, przechodziły różne burzliwe historie. Najpierw tą ziemią władali królowie polscy, następnie były Austro-Węgry, następnie okupacja niemiecka i rosyjska./.../
Najstarszym z rodu i jego twórcą jest Jakub Witowski – herbu JASTRZĘBIEC. Pradziadek Józef Witowski. Dziadek Ferdynand Witowski – ojciec mojego Taty, który miał liczne rodzeństwo (6 osób). Ciocia Emilia przyjechała z nami na Ziemie Zachodnie (tzw. Odzyskanie). W czasie tej wędrówki w pow. sieradzkim urodziła się Renata, córka wujka Franka (który) ożeniony był z Witowską. Pozostali pozostali na ziemiach obecnej Ukrainy.
Dziadek był dwukrotnie żonaty i miał dwoje dzieci: Władysławę i Zbigniewa (dziś ma 89 lat i żyje w Domu Opieki).
Kontynuują ród następujący członkowie: ja – Bolesław 83 lata, mój syn – Krzysztof 54 lata, wnuk Jakub – syn Krzysztofa.
Podając (obecne) dzieje rodu – to wygląda następująco: największa część jest w Niemczech – twórca wujek Franek – nie żyje. Część jest w Kanadzie – twórcą tego odłamu jest Tadeusz, no i w Polsce, gdzie żyją potomkowie Edwarda – mój Tato (oczywiście nieżyjący).
Całą dokumentację opracowałem osobiście na podstawie danych Renaty i sekty Mormonów żyjących w Kanadzie a posiada je wnuk Jakub. Ród posiada herb JASTRZĘBIEC – tytuł szlachecki został prawdopodobnie sprzedany.
Szanowno Redakcjo, wybierzcie co Wam pasuje do ewentualnego druku. Macie moje przyzwolenie. Serdecznie pozdrawiam”.