Opowiadanie: Jutro
Przemierzałem te same ulice codziennie, idąc do swojego biura znajdującego się po drugiej stronie rzeki, przecinającej miasto na dwie części. Codziennie też miałem okazję obserwować, jak tętni życie po jednej i po drugiej stronie. Nie tętniło tak jak dawniej, tylko sączyło się powoli, ukryte gdzieś głęboko, zamknięte w murach domów. To przez pandemię. W dodatku, gdy prawdziwa zima zaskoczyła miasto i jej mieszkańców, przemierzałem tę trasę również, zakopując się dosłownie w śniegu, którego ilości nikt się nie spodziewał. Tylko najstarsi mieszkańcy miasta pamiętali, że takie zimy jak ta, trwające jednak znacznie dłużej, to była normalność. Pandemia na szczęście minęła wraz z przyjściem wiosny, i ludzie zaczęli wychodzić ze swoich domów powoli, nieufnie, jak niedźwiedzie budzące się z zimowego snu, niepewni do końca znaków, jakie daje przyroda. Gdy krótka, prawdziwa zima odeszła, pozostawiła ślady w postaci dziurawych chodników i jezdni. Przykro się chodzi po chodnikach, proszących jak żebrak, o naprawę. Tego dnia poszedłem ze swojego kamiennego osiedla do miasta bez konkretnego celu, ale to co mnie spotkało, przerosło moją wyobraźnię. Zanurzając się w mury starego miasta, chciałem tylko zaczerpnąć powietrza i odreagować okres przymusowego zamknięcia. Gdy znalazłem się koło ratusza, to dopiero wtedy poczułem się mieszkańcem tego pięknego miasta. Drzewa otaczające ratusz, zaczęły nieśmiało wypuszczać liście, a ptaki spragnione zieleni już zajmowały swoje miejsca w ich gałęziach. Ogródek obok restauracji znajdującej się w murach ratusza był czynny, ale prawie pusty. Może była za wczesna godzina jak na niedzielę, a może ludzie jeszcze nie potrafili korzystać z wolności, po długim areszcie domowym jakim był lockdown. Zamówiłem kawę i siedząc, wchłaniałem całym sobą atmosferę tego magicznego miejsca. Panowała cisza, co nie zdarzało się tu wcześniej, gdy słychać było zewsząd radosny gwar rozmów. Tej niedzieli tylko jeden stolik był zajęty przez trzy osoby, pijące jak ja kawę, i delektujące się ciastem serwowanym przez ten lokal. Usłyszałem słowa zachwytu nad jego smakiem. Siedzące przy stoliku osoby rozmawiały półgłosem, a jedna z nich kobieta, robiąc zdjęcia, pokazywała dłonią okoliczne budynki, tłumacząc coś pozostałym. Przysłuchując się ich rozmowie zwróciłem uwagę, że toczy się ona w dwóch językach. Gdy wsłuchałem się dokładniej, już byłem pewny. To był język niemiecki i język polski. Odwróciłem się w stronę rozmawiających osób, i dyskretnie im się przyjrzałem. Jak mówiłem wcześniej, przy stoliku siedziały trzy osoby. Jeden starszy mężczyzna, którego wiek oceniałem na osiemdziesiąt lat, albo więcej, elegancko ubrany, z gęstymi siwymi włosami i twarzą, na której zmarszczki, mimo że zniekształcały jej rysy, to świadczyły, że należą do przystojnego mężczyzny. Obok siedział młody, może dwudziestoletni brunet, w jasnym płaszczu i w ciemnych okularach. Naprzeciw siedziała kobieta, w wieku młodszego z mężczyzn, z apaszką na szyi, o ładnych rysach twarzy i uśmiechu, który nie znikał z jej twarzy. Przysłuchiwałem się rozmowie, nie chcąc być posądzony o niegrzeczność, ale zainteresowałem się tym, o czym mówili. Po chwili zorientowałem się, że kobieta mówiąca raz po polsku, a raz po niemiecku jest na pewno tłumaczką, a młody człowiek, który mówił tylko po polsku jest kimś, kto opowiada o tym mieście. Domyśliłem się, że jest on przewodnikiem starszego mężczyzny, przekazując informacje przez tłumaczkę. Tak mnie zaintrygowały te osoby, a zwłaszcza tematy, które były mi bardzo bliskie, że wstałem od stolika i zbliżyłem się do rozmawiających przepraszając, że przeszkadzam. Wytłumaczyłem, że jestem mieszkańcem Kłodzka i znam jego historię, więc mógłbym pomóc, jeżeli państwo tak by sobie życzyli. Kobieta ucieszyła się bardzo, a gdy przetłumaczyła moją propozycję starszemu mężczyźnie, ten natychmiast wstał i podał rękę witając się. Usiadłem obok nich.
- Widzi pan – zwróciła się do mnie młoda kobieta o imieniu Edyta, bo tak się przedstawiła – ten starszy pan przyjechał do Kłodzka, w którym przebywał bardzo dawno temu. Mieszkał tutaj u swojej ciotki w latach trzydziestych i czterdziestych ubiegłego wieku. Dla niego to jest taka podróż sentymentalna, bo stwierdził w rozmowie ze mną, że w tym mieście zostawił cząstkę swojego młodego życia. Podkreślał, że to była bardzo ważna cząstka. Ja studiuję w Hamburgu i tam spotkaliśmy się całkiem przypadkowo w kawiarni w porcie, gdzie siedziałam ze swoim narzeczonym Markiem, który przyjechał do mnie w odwiedziny. Dziwne to było spotkanie, bo pan Alfred, który tak się przedstawił, podszedł do naszego stolika, gdyż usłyszał polską mowę. To go właśnie zainteresowało. Nasz polski język. Tak nawiązaliśmy kontakt. Podczas rozmowy okazało się, że starszego pana interesuje przyjazd do tego miasta. Ucieszył się bardzo gdy dowiedział się, że ja pochodzę z tych okolic. Mieszkam w Polanicy, a to przecież niedaleko Kłodzka. Umówiliśmy się na wyjazd i zwiedzenie Kłodzka. Przyjechaliśmy wczoraj do Polanicy, umieszczając gościa w hotelu. A dzisiaj już jesteśmy tutaj, gdyż pan Alfred bardzo nalegał na przyjazd. Marek, mój narzeczony jest też mieszkańcem Polanicy, i trochę zna Kłodzko, ale tylko trochę, więc dobrze się składa, że pan pochodzi z tego miasta. Proszę więc prowadzić.
Ucieszony wizją ciekawego spędzenia czasu, zaproponowałem od razu wycieczkę po mieście. Jednak już na wstępie pan Alfred, pokazując ręką na budynki znajdujące się tuż za ulicą spytał, dlaczego architekt zasłonił twierdzę, która jest niewidoczna z tego miejsca, gdy jest przecież ważniejsza od stojących kamienic, zasłaniających ją.
– To tak jakby ktoś zasłonił twarz pięknej kobiety – powiedział. Nie wiedziałem co odpowiedzieć na taką argumentację, bo sam nie wiedziałem, kto był autorem tego pomysłu, z którym tak jak starszy pan, też się nie zgadzałem. Po chwili ciszy, która nastąpiła, jeszcze raz, ale tym razem mniej entuzjastycznie zaproponowałem, abyśmy przeszli zabytkowym traktem.
Skierowaliśmy się najpierw w najbliższą i jednocześnie najdłuższą ulicę, która jak aorta biegnie w kierunku północnym od ratusza. Pan Alfred ledwo poznał tę ulicę, której nazwa była dla niego obca. On pamiętał inną nazwę i inną ulicę. Zatrzymaliśmy się na jej początku, a mężczyzna obracał się wokół własnej osi i oglądał dokładnie to, co znalazło się w zasięgu jego wzroku. Potem zwrócił się do tłumaczki i długo coś mówił gestykulując rękami. Był niespokojny.
- O co chodzi? – spytałem pani Edyty.
- Pan Alfred jest bardzo zasmucony – tłumaczyła jego słowa. Nic nie zostało tutaj z tego, co mógłby pamiętać. Mówi, że to nie jest to samo miejsce, które pamięta. Ani ta uliczka, która biegnie w dół, ani ta jezdnia, która wznosi się w górę obok ratusza. On pamięta, że twierdza była widoczna z tego miejsca, w którym stoimy, a teraz zasłania ją brzydka kamienica.
- Niech pani powie, że ja też pamiętam tamtą, prawdziwą ulicę dokładnie, bo chodziłem po niej codziennie do szkoły. Tłumaczka zaczęła wyjaśniać panu Alfredowi to, o czym mówiłem, ale on przerwał jej nagle, zwracając się do mnie.
- Naprawdę? – spytał – co przetłumaczyła pani Edyta. Nawet bez znajomości języka niemieckiego wiedziałem, co starszy pan mówi do mnie. Nie mógł uwierzyć w to, że chodziliśmy kiedyś po tej samej, dawnej ulicy. Ja też nie mogłem sobie tego wyobrazić. Przecież wiadome jest, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. A jednak teraz zrobiliśmy ten niemożliwy, zdawałoby się krok, wchodząc na ten sam obszar przeszłości.
Zeszliśmy w dół, kierując się na zabytkowy most, podobny do mostu Karola w Pradze, a który tak jak twierdza, jest znaczącą wizytówką miasta. Zatrzymaliśmy się na nim, a pan Alfred, przechodząc z jednej strony na drugą, i od jednej figury do drugiej, patrzył jak zauważyłem, z uznaniem na zagospodarowany poniżej teren. Gdy odwrócił się w stronę twierdzy, zaczął mówić coś, i pokazywać ręką w kierunku wysokich domów, które wznoszą się po obu stronach jak warownie.
Pani Edyta streściła to, o czym mówił. Wyjaśniła, że w tej kamienicy po lewej stronie, mieszkał starszy kolega pana Alfreda, uczęszczający do szkoły muzycznej w Kłodzku. Ponieważ rodzina kolegi zajmowała mieszkanie na trzecim piętrze, a rodzice kupili mu pianino, to trzeba je było tam dostarczyć. Pan Alfred pamięta dokładnie, jak specjalistyczna firma skonstruowała drewnianą klatkę, w której umieściła pianino, i za pomocą dźwigu zewnętrznego zainstalowanego na balkonie podniosła ją, i przez okno wniosła pianino do pokoju. Tym razem ja, patrząc na wysoki budynek, miałem duże wątpliwości co do możliwości transportu pianina.
- Niemożliwe – powiedziałem, co chyba starszy pan zrozumiał, bo tylko się uśmiechnął tajemniczo, potwierdzając tym swoją wersję.
Szliśmy dalej, kierując się na następny most, który jest mostem żelaznym, ale zanim tam dotarliśmy, znaleźliśmy się koło kościoła na wyspie Piasek. Pan Alfred zatrzymał się i powiedział, a pani Edyta przetłumaczyła, że jego ciotka o mało nie utonęła w tym miejscu podczas wielkiej powodzi. Ja, mieszkaniec Kłodzka, znający jego nowszą historię, pokazałem ręką wyraźne ślady na murze kościoła, opowiadając o powodzi w dziewięćdziesiątym siódmym roku. I znów pan Alfred popatrzył na mnie z niedowierzaniem. Kierując wzrok w moją stronę coś zapytał. Spojrzałem na tłumaczkę.
- Pan Alfred pyta jak długo mieszka pan w Kłodzku.
- Ja się tu urodziłem – powiedziałem.
– Tak jak mój ojciec i mój dziadek – przetłumaczyła jego słowa pani Edyta.
W tym momencie poczułem jakąś niewidzialną nić, która łączyła mnie z tym zdawałoby się całkiem obcym człowiekiem. Myślę, że to samo odczuwał starszy pan, gdyż szedł teraz blisko mnie, jakby się bał, że gdzieś odejdę, a on utraci ważne informacje z najnowszej historii miasta. Zatrzymaliśmy się na żelaznym moście, a pan Alfred zaczął dotykać metalowej konstrukcji z taką czułością, jakby dotykał delikatnej porcelany. Przyglądał się jej jednocześnie tak dokładnie, jakby chciał sprawdzić, czy to są te same przęsła, które pamiętał. Znów coś powiedział.
- Mówi – tłumaczyła pani Edyta – że w tym moście zapisana jest historia tego miasta, bo jest on tak trwały, jak piramidy w Egipcie.
Chyba przesadził z tymi piramidami – pomyślałem.
- A może dla pana Alfreda ten most, to jest właśnie taka nasza, współczesna piramida, którą mijamy codziennie, przechodząc obok, a która trwa i trwać jeszcze będzie długo po nas – powiedziałem.
Gdy pani Edyta przetłumaczyła moje słowa starszy pan spojrzał na mnie wzrokiem, pod wpływem którego poczułem mrowienie na plecach.
- Przechodzę po tym moście codziennie idąc do pracy – dodałem.
- Mój dziadek i ojciec też chodzili tędy – tłumaczyła pani Edyta – a ich już nie ma.
– A most istnieje – dodał po chwili cichym głosem.
Gdy przechodziliśmy obok budynku byłego hotelu, pan Alfred zatrzymał się nagle, z głową uniesioną do góry. Patrzył ze smutkiem w oczach na pękający tynk, zabite deskami i powybijane okna, i na resztki gzymsów, powyrywane jak rzęsy z oczu.
- Co się stało? – przetłumaczyła pani Edyta jego słowa – dlaczego w takim miejscu, które było bijącym sercem miasta jest taka ruina. Nie rozumie, dlaczego tak wygląda piękna kiedyś budowla. Zwrócił pytający wzrok na mnie.
Nie potrafiłem odpowiedzieć, bo nie mogłem znaleźć usprawiedliwienia dla tego typu postępowania z zabytkami w mieście, które pamięta pan Alfred.
Smutno mi się zrobiło i wstyd, bo czułem się odpowiedzialny, chociaż niewinny tego stanu budynku, który teraz mijaliśmy w milczeniu. Odszedłem bardzo szybko z tego wstydliwego miejsca, a pan Alfred chwilę jeszcze stał z podniesioną do góry głową.
Chciałem jak najszybciej pokazać przybyszowi coś, z czego jako mieszkaniec Kłodzka mógłbym być dumny. Zaprowadziłem pana Alfreda na ulicę, na którą codziennie przychodzę do pracy. Nie wiedziałem jak zareaguje starszy pan, gdy zobaczy pięknie odrestaurowany budynek przedszkola, ale miałem nadzieję, że będzie zadowolony. Nie przeszliśmy jeszcze przez jezdnię, gdy pan Alfred zatrzymał się nagle, ze wzrokiem utkwionym w okna tego budynku. Spojrzałem na jego twarz i ujrzałem łzy płynące z jego oczu. Byłem wstrząśnięty.
– To tylko wzruszenie – przetłumaczyła pani Edyta słowa przybysza.
- W tym budynku jest teraz przedszkole – powiedziałem – A w następnym znajduje się szkoła.
Zatrzymaliśmy się przy budynku szkoły. Wtedy pan Alfred zbliżył się do ściany słabo widocznej z chodnika, i patrzył na szereg okien z kolorowymi witrażami, popękanymi w wielu miejscach i wielu miejscach zniszczonych całkowicie. Westchnął głęboko i nie wiadomo było czy uśmiecha się do swojej przeszłości, czy drwiąco z tego, jak my potrafimy dbać o zabytki.
- To jest moje miejsce pracy – powiedziałem. A na tej ulicy – wyjaśniałem – znajdują się najpiękniejsze kamienice miasta, i co jest istotne, stworzył to jeden genialny architekt, zostawiwszy swój talent właśnie tutaj.
W tym momencie poczułem dumę z tego, że znam ten zakątek Kłodzka lepiej od przewodników oprowadzających wycieczki. Do rozmowy włączył się również milczący dotąd narzeczony naszej tłumaczki.
- Coś na ten temat czytałem, bo również w Polanicy są domy zbudowane przez tego wspaniałego niemieckiego architekta. Nawet najsłynniejsza pijalnia wody jest jego dziełem. Wszyscy wiemy, że to dzieło Andreasa Ernsta.
Cóż mogłem jeszcze dodać. Wystarczyło tylko popatrzeć na twarz starego człowieka. Malowało się na niej wzruszenie, radość i smutek pomieszane ze sobą jak farby na palecie. Tyle nagromadzonych emocji, widocznych na twarzy jednej osoby, jeszcze nie widziałem. Ja też byłem wzruszony tym, że mogłem pokazać obcemu człowiekowi coś, co nie jest tylko zwykłą budowlą, ale ma swoje własne życie, dostrzegane przez nielicznych. Nagle pan Alfred wyciągnął do mnie rękę.
– Danke – powiedział, trzymając moją dłoń przez dłuższą chwilę, po czym odwrócił się, i oddalił powolnym krokiem w kierunku ratusza.
Nie wiedziałem co się stało i dlaczego człowiek, który chciał sobie przypomnieć miasto, w którym dawno temu przebywał, tak niespodziewanie pożegnał się i odszedł. Spytałem o to panią Edytę, która zdążyła zamienić z odchodzącym mężczyzną kilka zdań.
- Pan Alfred zobaczył to, co chciał zobaczyć i już wraca do siebie. Jemu już wystarczy – wyjaśniła.
Nadal nie rozumiałem o co chodzi. Patrząc na moje zdziwione oczy, pani Edyta wyjaśniła, że bardzo przeprasza, ale zapomniała powiedzieć mi już na samym początku spotkania, że ten starszy pan nazywa się Alfred Ernst i jest wnukiem tego sławnego architekta, Andreasa Ernsta, i też jest architektem. Opowiadał podczas naszej podróży samochodem – tłumaczyła – że gdy budował w różnych miastach Europy, to czerpał wiedzę z doświadczeń dziadka.
Byłem w wielkim szoku. Ze zdziwienia otworzyłem usta, bo żadne słowa nie mogły przecisnąć mi się przez gardło. Do głowy cisnęło się tylko stwierdzenia o nieprzewidywalności losu, który może czynić cuda. Odchodząc, pani Edyta dodała:
- Pan Alfred zapragnął jeszcze przed śmiercią zobaczyć w jakim stanie jest dom, w którym mieszkał jego dziadek i czy istnieje jeszcze jego ulica. To był jedyny i główny cel przyjazdu do Kłodzka.
- I co stwierdził? – spytałem.
Pani Edyta szybkim krokiem, razem ze swoim narzeczonym, pospieszyli za oddalającym się starszym panem.
Odpowiedzi nie uzyskałem..