Opowiadanie: Jagodzianki w drodze na Śląsk
Opowieści babki często są tak barwne i nieprawdopodobne, że zastanawiam się, czy aby nie jest spokrewniona z Lemem albo Sapkowskim. Fantastka nie z tej ziemi! Nie wiem skąd ona czerpie swoje pomysły. Owszem zbiera jakieś zioła po lesie. Ale czy lecznicze?
Raz opowiadała mi, że pracując wiele lat temu w szpitalu jako salowa, przeprowadziła niewielką operację. Lekarze nie mieli pojęcia co dolega pacjentowi. A babka i owszem, wiedziała. Podobno jednym cięciem skalpela rozwiązała problem. Jej medyczne zacięcie ujawniało się również, gdy w grę wchodziła choroba któregoś z członków rodziny. Na mnie z kolei ćwiczyła odczynianie uroków. Będąc niemowlęciem raczej rzadko płakałam. Ale pewnego dnia ryczałam jak opętana i dostałam wysokiej gorączki. Mama zdenerwowana pobiegła na wioskę, żeby od sołtysa zadzwonić po pogotowie. W tym czasie babka „zdejmowała” ze mnie urok. Opowiadano mi później, że gdy przyjechało pogotowie, ja zadowolona leżałam w łóżeczku, wesoło machając nóżkami. Sam lekarz nie mógł się nadziwić umiejętnościom seniorki. Podobno.
Innym razem opowiadała, że to ona przyczyniła się do zakończenia II wojny światowej, przekonując kilku niemieckich żołnierzy o swoim pokrewieństwie z niejakim Rudolfem H. Rzekomo miał jej zdradzić (choć miała wówczas kilkanaście lat), że Hitler dogadał się ze Stalinem podpisując akt o zakończeniu wszelkich działań wojennych. Ruskie mieli wziąć całą winę na siebie, w zamian za węgiel ze śląskich kopalni. Fakt, jakieś ziarno prawdy w tym było, bo jeszcze w latach 90. czarne złoto wagonami transportowano na wschód. Więc w obawie przed wyczerpaniem śląskiego „wyngla”, seniorka wciąż kupowała go na zapas. Ten węglowy patriotyzm babki doprawdy mnie zdumiewał.
Co najmniej dwa razy do roku babka każe wieźć się na Śląsk, do swojej młodszej siostry. Przy okazji załatwiamy tony węgla po preferencyjnej cenie od jej syna, który pracuje na kopalni.
Babka-ciotka (bo tak ją nazywam) piecze najlepsze ciasta na świecie, zwłaszcza drożdżowe z dużą ilością kruszonki i sezonowymi owocami. Już mi ślina kapie. Nie marudzę więc bardzo, że robię za szofera. Posłusznie pakuję kolejne torby, reklamówki, siatki do wysłużonego peugeota 307. Rodzinna tradycja. W gości nie jeździ się z pustymi rękoma.
– A jeszcze weź tę, pomarańczową torbę – sapie babka wskazując na spory pakunek.
– A co, tam na Śląsku nie mają sklepów? – parskam śmiechem, na co seniorka uracza mnie złowrogim spojrzeniem. Odpuszczam. Jedziemy więc niespiesznie (auto przy osiemdziesiątce zaczyna się dławić) starą drogą tzw. „gierkówką” w piękny, lipcowy dzień. Mijamy domy, pola, lasy... Mijamy dwie strojne panie przy jednym z lasków. Nagle babka komentuje: - że też ludzie muszą taki kawał drogi gonić, żeby wsiąść do autobusu! Zatrzymaj się, może je podwieziemy. A przy okazji bym sobie zapaliła na świeżym powietrzu (bo babka, pomimo sędziwego wieku jarała szlugi, jak wściekła). Ja jej na to, że to jagodzianki.
- Jakie znowu jagodzianki? Ty byś ciągle gębą dziamlała! – odparła zniesmaczona.
No tak. Ja tu o jedzeniu, a biedne dziewczęta muszą do lasu. Na autobus. Do pracy.
Ostatecznie „jagodzianki” nie pojechały z nami. Stwierdziły, że poczekają na bardziej komfortowy transport, na co babka fuknęła obrażona, że dzisiejsza młodzież jest rozpuszczona, jak dziadowski bicz! Ona, w ich wieku była szczęśliwa, jak ją chłop wracający z pola zabrał i pozwolił jechać na wozie z sianem. Śmiać mi się zachciało, bo przypomniałam sobie swój pierwszy samochód, jeszcze bardziej wysłużony niż ten peugeot 306. Golf jedynka! Babce się to auto ani trochę nie podobało, bo takie kanciate i niewygodne. Pewnego razu jadąc z nią, chciałam się zatrzymać przykładnie na „stopie”. Niestety coś strzeliło pod moim siedzeniem i fotel odjechał do tyłu, więc nie mogłam dosięgnąć stopą do hamulca. Zrozpaczona chwyciłam ręczny, ale jego zardzewiała część została mi w dłoni. I tak toczymy się z babką bezwiednie. Przed siebie. Ja panika, a ona siedzi z boku wyprostowana, jak królowa na tronie. Nawet jej powieka nie mrugnęła! – aleś sobie sztrucla kupiła – skwitowała. Cała ona.
Babka-ciotka czekała już na nas z obiadem, kiedy zajechałyśmy pod śląskie „familoki”. Nigdy nie fascynowała mnie tego typu architektura. Szare, identyczne klocki z betonu. No może tu i ówdzie kwiatek w postaci napisu: ŚLĄSK PANY, GKS KATOWICE, czy ŁKS ROBI HERBATĘ Z WODY PO PIEROGACH. Odwieczna, święta wojna kiboli. Miałam szczęście mieszkać w pięknym, przedwojennym domu z widokiem na otaczające go wzgórza. Nasze „wiejskie” klimaty coraz częściej doceniali mieszczuchy, masowo wykupując ziemię pod zabudowę. I tak powstają mniejsze lub większe „koszmarki”, nie mające nic wspólnego z typową, sudecką zabudową. Niektórzy sądzą, że za odpowiednią ilość gotówki mogą wszystko. I niestety mają rację.
Trzeba przyznać, że do gotowania mamy wrodzony talent. Oczywiście nie są to dania typu „fit”, ale za to smakują wybornie. Kluski śląskie, zrazy, modra kapusta oraz moje ulubione „prażonki” z gara nad ogniskiem. Mmm…Pycha! Cóż poradzić, że ze mnie taka ziemniaczana baba.
Babka-ciotka przywitała nas suto zastawionym stołem. Przyznam, że zdążyłam już porządnie zgłodnieć podczas naszej prawie czterogodzinnej jazdy z postojami na babki fajczenie. Nakładam więc sobie na talerz smakołyki i czuję jak babka łypie na mnie spod oka. Pomyślałam, że zaraz będzie komentarz, że jak zwykle jestem nienażarta, ale wyprzedziła ją jej siostra. Ta z kolei karmiłaby wszystkich non stop. Więc zachęca mnie, żebym sobie nie żałowała, bo coś marnie wyglądam. Ja jej na to, że chyba nie tak marnie, bo już mam czterdziesty drugi numer ciucha. A że ciotka przygłucha, jak nie wrzaśnie: - Co?! Czterdzieści dwa kilo?! Matko boska, częstochowska! Dziecko, a może ty chora jesteś??
- CIOOOCIU! ROZ - MIAR, ROZ - MIAR TAKI NOSZĘ! A WAŻĘ DWA RAZY TYLE! RO - ZU - MIE CIO - CIA? – głośno, z podziałem na sylaby wyjaśniłam.
– To dobrze, dobrze dziecko. Bo pamiętasz, co z wujkiem było? – chodziło oczywiście o męża ciotki, który jak sama powtarzała zbyt szybko się wyrychtował na tamten świat. Wujek całe życie przepracował w kopalni. Po przejściu na emeryturę coraz częściej narzekał, że mu coś w dudach rzęzi. Mówili, że to pylica. Okazało się jednak, że to rak. I tak z dorodnego chłopa, wujek zamienił się w wysuszoną śliwkę i zmarł.
– Ty byś już też mogła przestać kurzyć – zwróciła się ciotka do babki.
– A co mi jeszcze może zaszkodzić? Pamiętasz ile mam lat, czy cierpisz na tę niemiecką chorobę głowy? – wypaliła seniorka.
- Właściwie to mi to ganz egal – odparła ciotka.