Opowiadanie – Pęknięty horyzont – cz. II
- Pan Władek słucha, ale nie wiadomo czy słyszy. A ja będę wszystko pamiętał. Mam tutaj małe urządzenie, które zapisywać będzie naszą rozmowę. Podniosłem głowę i spojrzałem na jego dłoń. - To przecież zwykły dyktafon – powiedziałem.
- Cieszę się , że pan rozumie – stwierdził z zadowoleniem. A więc?
Zacząłem swoją opowieść od tego momentu, gdy jako dziesięciolatek zacząłem bardzo szybko dorastać i mężnieć wewnętrznie, pokazując swój spryt i odwagę, pokonując tym bandę warszawiaków ze Staszkiem na czele. Gdy o tym mówiłem, poczułem znowu radość, jak wtedy gdy rzucałem celnie swoimi kamieniami. Zawiesiłem głos. Czekałem na reakcję lekarza.
-Niech pan opowiada dalej, panie Józefie, Nie będę panu przerywał. Chyba że zainteresuje mnie coś i będę chciał wiedzieć więcej.
Przeszedłem do następnej historii, synchronizując w głowie daty, osoby i miejsca, żeby to co zostanie nagrane miało jakiś logiczny przebieg. – Lata pięćdziesiąte, a dokładniej druga połowa, były dla mnie bardzo trudne. Wtedy każdy dzień przynosił coś nowego. Na mojej ulicy nie było nudnego dnia i życie płynęło tak jak rzeka nieopodal, niby spokojnie ale bardzo często wzburzone, nieprzewidywalnie. Gdy pewnego dnia nasza banda zajmowała bramę mojej kamienicy, chowając się przed deszczem usłyszeliśmy gdzieś opodal strzał. Znaliśmy ten odgłos bo strzelaliśmy z samopału, który miał Bogdan. Po chwili usłyszeliśmy krzyk kobiety, która biegnąc po chodniku krzyczała: Zastrzelił się, zastrzelił. Znaliśmy ją, bo mieszkała w naszej części długiej ulicy. Pobiegliśmy w kierunku kamienicy, w której mieszkała, a w której ja mieszkałem przez cztery lata, i weszliśmy na pierwsze piętro. Drzwi do mieszkania były otwarte. Zobaczyliśmy, że w kuchni leży jej mąż pan Karbowski z raną w głowie, w kałuży krwi, a w dłoni trzyma pistolet. Wybiegliśmy szybko, wracając do mojej bramy. Usłyszeliśmy sygnał nadjeżdżającej karetki. Dopiero następnego dnia dowiedzieliśmy się, że pan Karbowski, który był milicjantem, wróciwszy z pracy pokłócił się z żoną i strzelił sobie w głowę. Słuchy chodziły, że przyczyną tego desperackiego gestu było to, że podejrzany był o przynależność do Armii Krajowej, co skrzętnie ukrywał, działając w milicji, jako agent amerykańskiego wywiadu. I dziwne było to, że po strzale trzymał nadal pistolet w dłoni. Ulica ta, jak już mówiłem Władkowi, przygarniała wszystkich, którzy po wojnie jak liście miotane wiatrem znaleźli się przypadkowo w tym miejscu.
Pewnego dnia gdy wszedłem do mieszkania pani Rybakowej, bez pukania bo to był mój drugi dom, to zastałem siedzących przy stole mężczyzn. Jednym z nich był mój chrzestny, pozostałych nie znałem. Wszyscy byli pijani i tylko z ich bełkotu można było domyśleć się, że wspominają czas miniony czyli wojnę. Uciekłem jak najszybciej z tego miejsca. Dopiero na ulicy spotkałem Bogdana. Był wkurzony i rozżalony. Wyjaśnił, że nie mógł nawet wejść do mieszkania na obiad bo kuchnię zajął jego znienawidzony ojciec alkoholik przyprowadzając swoich kolegów. Co ciekawe jeden z tych kolegów przeżył obóz koncentracyjny i ciągle o nim opowiadał, a jak był pijany to ciągle płakał nad swoim losem. Bogdan stwierdził, że nie mógł już tego słuchać.
-Dziękuję panie Józefie. Na dzisiaj wystarczy – odezwał się lekarz, gdy umilkłem, przypominając sobie inne fakty z mojego życia, które pominąłem celowo. Przyjdę jutro – dodał i wyszedł zamykając za sobą drzwi, które nie miały klamek.
Wstałem z łóżka i podszedłem do Władka, który leżał obserwując moje kroki.
- Słyszałeś jak opowiadałem historię ulicy lekarzowi. To są tylko fragmenty mało istotne. O tych ważnych mogę opowiedzieć tylko tobie. Wiesz co? Gdy owoc dojrzewa na drzewie to najczęściej spada na ziemię. Gdy my dojrzewaliśmy na ulicy, to też spadaliśmy w nową rzeczywistość, która była nieraz bardzo bolesna. Był piątkowy wieczór któregoś roku, nie pamiętam dokładnie kiedy, bo wszystkie daty mieszają mi się w głowie, gdy wszedłem do kamienicy Bogdana chcąc się z nim spotkać. Będąc już w holu intuicyjnie wyczułem, że coś niedobrego się wydarzyło. Gdy wchodziłem po schodach zobaczyłem zbiegającego z góry Bogdana, a powyżej leżącego na schodach i zakrwawionego jego ojca. Bogdan mijając mnie powiedział tylko – zostaw tego skurwiela i chodź ze mną.
-Co się stało? – spytałem przerażony.
- Nic. Spadł ze schodów – odpowiedział.
Wybiegliśmy razem i jak zwykle skierowaliśmy się pod mury twierdzy, która nas ukrywała przed oczami ciekawskich.
- Spadł sam? – spytałem podejrzliwie.
- A jak myślisz? – spytał.
- Myślę, że spadł sam – odpowiedziałem.
Ojciec Bogdana a mój chrzestny wylądował w szpitalu ze złamaną ręką i stłuczeniem mózgu. Po powrocie zmienił się nie do poznania. Przestał pić, ale też przestał się odzywać. Baliśmy się wszyscy. I nie bez powodu. A to co się wydarzyło później, było dla nas przerażającym następstwem wcześniejszej sytuacji. Bogdan był już prawie dorosły, jak można mówić o szesnastoletnim chłopcu, gdy po jego powrocie ze szkoły został zaatakowany niespodziewanie przez swojego milczącego dotychczas ojca nożem kuchennym, który trzymał w dłoni i unosił do góry celem zadania śmiertelnego ciosu. Jednak Bogdan był szybszy i sprytniejszy i ostrze utkwiło w klatce piersiowej jego ojca. Zanim przyjechało pogotowie już zdążył się wykrwawić. Ja byłem świadkiem tego zdarzenia i dzięki temu nic Bogdanowi nie groziło.
Gdy następnego dnia drzwi do sali otworzyły się i pojawił się lekarz już układałem sobie historię, którą będę mógł mu opowiedzieć.
- Dzień dobry panie Józefie – zaczął – Jak samopoczucie dzisiaj?
- Jak zawsze bez zmian – odpowiedziałem – zmienia się w zależności od pogody.
- Bardzo interesujące życie pan miał – powiedział przygotowując mnie do opowiedzenia dalszej historii mojego życia. Wiedziałem, że mogę mówić tylko to, co byłoby pozytywnym świadectwem mojego życiorysu. Nic poza tym.
Na mojej ulicy znajduje się kościół – zacząłem opowieść. Kościół, który pełnił ważną rolę w tym czasie. Prawie wszyscy chłopcy z ulicy, oprócz Staszka i jego bandy byli ministrantami. Kościół, do którego przychodziły tłumy, gdzie każdy szukał ukojenia, gdzie każdemu wydawało się, że jak jest kościół, to jest jakiś porządek świata, gdzie zawsze można winę zwalić na los, bo przecież ksiądz zawsze tłumaczył, że Bóg tak chciał. Ciekawe, że zawsze chciał jakiś ofiar, jakby tym się tylko odżywiał. Jak już powiedziałem, do kościoła przychodzili mieszkańcy tej ulicy, a wśród nich przychodziły dwie siostry, niepodobne do siebie. Starsza, z dwoma czarnymi warkoczami i czarnymi jak węgiel oczami i młodsza blondynka, o niebieskich oczach. Siadały zawsze w pierwszej ławce obok ojca i matki i modliły się żarliwie. Od chwili, gdy pierwszy raz zobaczyłem brunetkę, nie mogłem oderwać od niej oczu. Rodzina Nowackich, bo tak nazywały się dziewczynki, mieszkała też na tej samej ulicy, naprzeciw kościoła. Dziewczyny bardzo rzadko wychodziły same z domu. Zawsze były pod opieką rodziców. Nie można się było nawet zbliżyć do nich, gdy czasami pojawiały się przed kamienicą. Były bardzo elegancko ubrane, a gdy wchodziły do kościoła już przed samym rozpoczęciem mszy to wszystkie oczy były skierowane na nie. Wyróżniały się gustownymi strojami, dwie córki i ich bardzo elegancko ubrana matka. W oczach wielu kobiet widać było zazdrość. Nie wiem ile mogły mieć lat, może czternaście a może więcej. Były na pewno młodsze ode mnie w tym czasie. Czekałem na ten dzień, jedyny dzień tygodnia gdy mogłem patrzeć z bliska na wyróżniające się ubiorem dziewczyny, gdy jako ministrant klęczałem na stopniach przed ołtarzem. Gdy kiedyś mój wzrok spotkał się ze spojrzeniem czarnych oczu, poczułem się jak ich niewolnik. Dałbym wszystko, aby móc być blisko i patrzeć w nie i widzieć w nich zainteresowanie, ciekawość a może i coś więcej. Trwało to bardzo długo, chyba z pięć minut. Dla mnie to była wieczność. Tylko raz miałem okazję spotkać się z czarnooką dziewczyną, gdy wychodząc z kościoła, zatrzymała się i czekała aż będę przechodził blisko niej. Wtedy powiedziała coś, co doprowadziło mnie do stanu nieważkości. - Podobasz mi się – i odeszła zostawiając mnie zawieszonego w próżni. Mimo, że chciałem coś powiedzieć, to nie mogłem bo słowa uwięzły mi w gardle. Wykrztusiłem tylko – Jak ci na imię? Odchodziła już, więc usłyszałem tylko ciche – Jadwiga. Od tego dnia świat stał się dla mnie tak kolorowy i bajeczny, że zapomniałem o tym życiu, które toczyło się na ulicy. Chłopcy z mojej bandy próbowali dowiedzieć się, co się ze mną dzieje. Stałem się dla nich jakiś obcy, oderwany od życia. Bogdan, który domyślał się, jaka jest przyczyna mojego zachowania, powtarzał przy każdej okazji. - Zostaw tę dziewczynę, przecież nie pasujesz do niej. Nie rozumiałem o co mu chodzi. Dla mnie Jadwiga była piękną dziewczyną, jak ze snu. Była księżniczką. Teraz wystawałem często pod jej kamienicą, czekając aż pojawi się w oknie i popatrzy na mnie tymi swoimi czarnymi oczami, w których się utopiłem. Nawet teraz jak o tym mówię panie doktorze, to serce zaczyna mi mocniej bić. To były zaczarowane oczy i te czarne długie włosy, które jak struny harfy otaczały piękną twarz. Kiedyś stałem pod jej otwartym oknem na chodniku i usłyszałem dźwięki pianina, których czyste brzmienie niosło się po całej ulicy. To Jadwiga grała, chyba dla mnie. Byłem zachwycony, i zauroczony do głębi. Któregoś dnia Jadwiga wyszła do mnie i tak staliśmy naprzeciw siebie, chyba godzinę, nie odzywając się, tylko patrząc sobie w oczy. Poza nią nie widziałem nic. Dla mnie świat to była Jadwiga, czarnowłosa i czarnooka piękność. Przypominając sobie ten czas umilkłem.
- Co się stało panie Józefie? – usłyszałem głos lekarza znajdując się jednak w innej rzeczywistości. - Dlaczego pan milczy? – spytał.
- To był dla mnie najpiękniejszy czas – kontynuowałem to, co trwało jeszcze w mojej głowie. Którejś niedzieli, gdy Jadwiga wychodząc z kościoła zatrzymała się, podszedłem do niej i spojrzałem w jej oczy. Były zalane łzami. – Co się stało? – wybełkotałem myśląc, że takie oczy nie powinny znać łez.
- Wyjeżdżamy – odpowiedziała i szybkim krokiem oddaliła się w kierunku swojej kamienicy. Pobiegłem za nią, nie wierząc własny uszom. – Jak to wyjeżdżacie? Dlaczego? – zasypywałem ją pytaniami. Gdy weszła na klatkę schodową poszedłem za nią. Otworzyła drzwi, gdy nagle stanął w nich jej ojciec. Patrzył na mnie smutnym, ale nie wrogim wzrokiem. – Wyganiają nas – powiedział. Nie chcą nas tutaj w tym kraju. Szkoda mi Jadwigi i ciebie – dodał zamykając drzwi. Więc widział i wiedział co czułem do jego córki – olśniło mnie dopiero w tym momencie. Schodziłem po schodach jakbym ważył tonę. Gdy następnego dnia spotkałem się ze swoimi kolegami w bramie, ucieszyli się, że wróciłem do nich z dalekiej podróży. Ale ja nie wróciłem. Ja byłem w podróży.
- Nie wiedziałeś że to żydowska rodzina – spytał Grzesiek nie wierząc, że dla mnie to było obojętne. - To bardzo bogata rodzina. Gdzie tobie ubogiemu do nich. W ogóle nie pasujesz – tłumaczył.
- Chodzili do kościoła – stwierdziłem.
- Tak, bo ich ojciec przyjął chrzest z całą rodziną i zmienił nazwisko, żeby uniknąć wyjazdu. Ale się nie udało – niestety. Może to i dobrze bo miejsce Żydów jest tam w Izraelu. Zamachnąłem się żeby go uderzyć, za te raniące mnie słowa, ale powstrzymał mnie Bogdan. Zostaw go, bo on chyba jest z tych, co nie lubią Żydów i nawet nie wie dlaczego.
- Jak pan słyszy panie doktorze, ja po tym zdarzeniu nie wróciłem już do tego stanu, w jakim byłem przed poznaniem Jadwigi. Postanowiłem pojechać za nią. Nie wiedziałem jednak jak to zrobić. Gdy wsiadłem do pociągu, który jechał gdzieś na południe, a do którego zakradłem się niepostrzeżenie, to myślałem, że będę bliżej niej. Niestety, sokiści złapali mnie, gapowicza i przyprowadzili do ojca. Od tamtego czasu przestałem chodzić do kościoła. Odwróciłem się, bo ten tylko żądał ofiar i ciągle kazał przepraszać, nie wiadomo tylko było za co, i ciągle wpajając nam poczucie winy.
- Panie doktorze – słyszy pan – to już drugi raz miasto wypluło mnie, i za chwilę znów połknęło.
- A czy miał pan myśli samobójcze wtedy, gdy czuł się pan opuszczony i samotny? – spytał.
- Nigdy nie myślałem o tym. Mój instynkt przetrwania był mocniejszy. Chyba otrzymałem go w spadku po swojej matce, która przekazała mi dar życia, tracąc po drodze swoje w niejasnych okolicznościach. Zamarłem z przerażenia.
- Co to za niejasne okoliczności? – spytał.
- A nic – zacząłem się jąkać – to tak mi się wtedy wydawało.
- A może pan coś ukrywa, co jest bardzo ważne dla pana zdrowia.
- Nie, nie – zaprzeczałem wiedząc, że mówi prawdę. Lekarz na moje szczęście przestał drążyć temat.
- Kościół istniał dalej ale nie dla mnie, I Bóg też przestał istnieć – kontynuowałem opowieść omijając niektóre wątki jak kry na rzece, których nie chciałem pokazać. - Najpierw bałem się, że Bóg mnie ukarze, ale gdy nic się nie działo, doszedłem do wniosku, że to wszystko bujda i żadne piekło i niebo nie istnieje. Zgadzam się jedynie do nieba, które wydawało mi się osiągalne gdy spotkałem Jadwigę, ale to co spotkało mnie później to już było piekło, tylko to nasze, na ziemi. Miałem wtedy chyba szesnaście lat gdy byłem świadkiem gwałtu. Otóż na naszej ulicy mieszkało wiele dziewczyn. Jedną z nich to była Zosia, a druga Janina. Były naszymi koleżankami, z którymi często spotykaliśmy się jak zwykle stojąc w bramie, gdzie przekazywaliśmy sobie najnowsze informacje. Chociaż byliśmy już prawie dorośli to nie traktowaliśmy ich jak obiekty seksualne, chociaż bardzo nam się podobały. Ja miałem status inteligenta, gdyż chodziłem do liceum, i byłem romantykiem, dla którego kobieta znaczyła dużo więcej niż mogła sobie wyobrazić. Nawet banda Staszka czuła respekt przede mną, nie tylko ze względu na moją odwagę i siłę, której miałem coraz więcej, ale właśnie na to, że znalazłem się w trochę innym świecie, do którego oni nie mieli dostępu. Tej letniej niedzieli, gdy upał zwielokrotniał się po nagrzaniu kamiennych chodników, udaliśmy się nad rzekę szukając w jej nurtach ochłody. Opalaliśmy się oparci o skośny mur zamykający koryto rzeki posmarowani jak zawsze olejkiem do opalania, który powodował szybsze oparzenia skóry, o czym dowiedziałem się znacznie później, gdy ujrzeliśmy biegnącą, podenerwowaną, a wręcz roztrzęsiona Janinę, która drżącym głosem zaczęła opowiadać co się stało. - Byłyśmy na ogródku przylegającym do twierdzy – mówiła – i opalałyśmy się rozebrane. Nie wiem jak to się stało, że obok nas pojawił się Staszek i jego kolega Jacek. Byli bardzo grzeczni i mili. Mieli ze sobą butelkę wina, którą nas poczęstowali. Gdy wypiłam dwa łyki, zapadłam w sen. Nie wiem jak długo spałam, ale gdy się obudziłam, leżałam w jakimś łóżku, a obok mnie spała Zofia. Słyszałam dobiegające z innego pomieszczenia głosy. - Idź zawołaj chłopaków, zabawimy się, tylko szybko zanim te dwie kurwy się obudzą. - Ja udawałam że śpię, ale gdy tylko z pokoju wyszedł Jacek, zerwałam się i szybko wybiegłam na schody, później na ulicę szukając was, a następnie tutaj nad rzekę.
- Gdzie to jest – spytał Bogdan ubierając trampki.
- U Staszka w mieszkaniu – odpowiedziała Janina płacząc. W trzech pobiegliśmy tam, skąd przybiegła Janina i nie pukając wpadliśmy do mieszkania. W pokoju na łóżku leżała naga Zofia a na niej leżał Staszek. Obok w kolejce czekali Jacek I Marek. Widzieliśmy poruszające się pośladki Staszka i właśnie w jeden z tych pośladków Bogdan wbił nóż, który zawsze nosił ze sobą. Usłyszeliśmy wycie Staszka, podczas gdy my dusiliśmy już Jacka i Marka obejmując ich szyje. Nie mieli żadnych szans na uwolnienie. Staszek z krwawiącym pośladkiem próbował zejść z Zośki, ale Bogdan uderzył go nożem w drugi pośladek. Ten zdążył tylko obrócić się na wznak, a wtedy Bogdan uderzył go w jądra tak mocno, że ten zemdlał. - Nie uduście ich – ostrzegł Bogdan. Zostawcie tylko ślady na pośladkach. Tak zrobiliśmy. Ledwo łapiących powietrze Marka I Jacka położyliśmy na podłodze plecami do góry i znalezionym w kuchni pogrzebaczem daliśmy po kilka mocnych uderzeń na pośladki, tak mocno, że aż poleciała z nich krew. Potem wzięliśmy pod ręce słaniającą się na nogach Zofię i wyszliśmy z mieszkania. Na ulicy spotkaliśmy Janinę. - Już wam nie zrobią krzywdy – powiedział Bogdan
- Panie Józefie, czy ta ulica istniała na pewno, czy tylko w pańskiej głowie. Trudno mi uwierzyć, że w tak małym mieście i na jednej ulicy działo się tak wiele tragicznych wydarzeń. To mogło się zdarzyć w Warszawie czy Wrocławiu.
- Nie wierzy mi pan, panie doktorze? – spytałem. - Nikt mi nie wierzy. A to przecież tylko jedna ulica, która jak w zwierciadle pokazuje jakie było wówczas życie. Cóż mogłem poradzić, że urodziłem się w nieodpowiednim czasie i miejscu.
- To nie jest pana wina, tylko nagromadzenie tylu zdarzeń, a w pana przypadku emocji i przeżyć co wyjaśnia pana zachowanie dzisiaj.
- To nieprawda – krzyknąłem. To nie wszystko. Może gdy powiem więcej to wtedy pan zrozumie.
- Czyli ma pan jeszcze jakieś przeżycia tak mocne, które wpłynęło na pana zachowanie?
- A jak ja się zachowuję – krzyknąłem. Bierzecie mnie za wariata, a ja jestem normalny, bardziej normalny od innych.
- Niech się pan nie denerwuje – powiedział bardzo spokojnym głosem lekarz, bojąc się pewnie, że nie będę chciał więcej z nim rozmawiać. Siedział na swoim taborecie wpatrzony w zakratowane okno.
Zamknąłem oczy i zapadłem w nerwowy, płytki sen, po którym nie mogłem wrócić do rzeczywistości bo pomieszały mi się znowu te dwa czasy i nie wiedziałem do końca w którym się znajduję. Do sali weszła pielęgniarka ze strzykawką na tacy. – I co panie doktorze – spytała – robić zastrzyk?
Lekarz nie odpowiedział od razu. Zastanawiał się zapewne nad podjęciem decyzji a ja umierałem ze strachu, że mnie zresetują i zapomnę o wszystkim. Bardzo się tego balem.
- Nie pani Aniu nie potrzeba – wyszeptał. Gdy wychodzili z sali usłyszałem jak dalej szeptał do pielęgniarki. – To jest bardzo skomplikowany przypadek. Ale muszę trafić do sedna sprawy bo nadal nie wiemy, czy tak wrażliwy, inteligentny człowiek mógł popełnić zbrodnię. Na razie pływamy po wielkim oceanie niewiedzy, która znajduje się na którymś z lądów. Tylko jak tam dotrzeć? Oto jest pytanie.
Nie rozumiałem o czym mówił lekarz, ale domyślałem się, że to jakaś ważna sprawa dotycząca mnie. Tylko nie mogłem pojąć, co ja mam z tym wspólnego.
Gdy następnego ranka otworzyłem oczy ujrzałem siedzącego na taborecie obok mojego łóżka doktora.
- Co się stało? – spytałem.
- Nic, panie Józefie. Chciałem tylko, żeby pan kontynuował swoje wspomnienia, bo wczoraj był pan już bardzo zmęczony.
Zastanowiłem się czy doktor naprawdę chce słuchać mojej opowieści, czy tylko traktuje to jako terapię.
- Mówiłem już panu, panie Józefie, że piszę pracę naukową, a pana życie było wyjątkowo urozmaicone i bogate, przez to ma pan nagromadzone, gdzieś w zakamarkach swojej pamięci emocje, którym musi pan pozwolić wyjść na zewnątrz.
- Dobrze – powiedziałem. Jeżeli chodzi o emocje to przypomniałem sobie te związane znowu z moją ulicą i ze zdarzeniem, które rozegrało się w tamtym czasie. – Było to jesienią, nie pamiętam dokładnie daty, bo zacierają mi się one w pamięci, ale pamiętam za to dzień i godzinę, a nawet pogodę jaka wówczas była. To była sobota, godzina trzecia po południu, gdy słońce chowało się za twierdzę, a ja z kolegami szliśmy w jej stronę, opuszczając ulicę. Już na początku ścieżki, prowadzącej wokół murów twierdzy tam gdzie mieliśmy kiedyś walkę na kamienie i samopał, dostrzegliśmy Staszka i jego dwóch kolegów. Stali na ścieżce jakby specjalnie czekali na nas. Bogdan prowadzący naszą grupę nie zatrzymał się tylko szedł w ich kierunku. Nagle dostrzegliśmy w ręku Staszka pistolet. - Uciekaj – krzyknąłem do kolegi chowając się za drzewo rosnące przy ścieżce. Bogdan zdążył odskoczyć na bok przewracając się specjalnie na zboczu, gdy padł strzał. Zamarliśmy z przerażenia przywierając do ziemi. Dopiero po chwili dostrzegliśmy jak nasz kolega Tadek osuwa się na ścieżkę. Nie zważając na zagrożenie podbiegłem do niego. Leżał trzymając się za ramię, z której leciała krew.
- Zastrzeliłeś go – krzyknąłem w stronę, gdzie przed chwilą stał Staszek ze swoją bandą, ale ich już nie było. Uciekli.
c.d. w kolejnym numerze „BRAMY”