OPOWIADANIE: Niemiecka czekolada i kolaborująca maca

Autor: 
Dagmara Kacperowska
dagmara.jpg

Prawda odnośnie studiów ojca była taka, że został wyrzucony przez uczelnię, po strajkach w marcu 1968 roku. Aktywista pełną gębą. Szkoda tylko, że nie był taki hardy w stosunku do teściowej. Może wówczas jego związek z mamą przetrwałby do dziś. A tak, ojciec ledwo wytrzymał dekadę rządów babki i Pierwszego Sekretarza KC PZPR Edwarda Gierka. Choć prawdopodobnie rządy Gierka były o wiele słodsze niż seniorki. „Idź do Gierka, da ci cukierka” – mawiano.
A dług zaciągnięty przez państwo rósł. Owszem, w pewnym momencie żyło się nawet nieźle.
W 1972 uwolniono ruch przygraniczny z NRD i można było jeździć jedynie za okazaniem dowodu osobistego. Cóż to były za czasy! Handel kwitł w najlepsze. I to w obu kierunkach! Polacy wykupywali u sąsiadów praktycznie wszystko, od wiórków kokosowych (ponoć jeden delikwent przewoził przez granicę 150 kg!), czekolad, pachnących gumek do mazania, na wózkach dziecięcych kończąc. Niemcom z kolei przypadły do gustu nasze kosze wiklinowe, wyplatane nierzadko przez studentów. Często też przyjeżdżali do nas tak zwani wysiedleńcy, by po prawie ćwierć wieku odwiedzić rodzinne strony. Pamiętam, jak po naszej wiosce spacerowali jedni. Mieli ze sobą aparat fotograficzny i mnóstwo słodyczy, niedostępnych wówczas w sklepie. Rozdawali je chmarze dzieciaków, które biegały za nimi niczym bezpańskie psy. Raz i ja się załapałam na niemiecką czekoladę. Starszy pan, pokazał mi pożółkłą fotografię z jednym z budynków w naszej wiosce. Zrozumiałam tylko tyle, że chyba tam kiedyś mieszkał. Wskazałam więc jemu i towarzyszącej mu młodszej kobiecie kierunek, za co otrzymałam tabliczkę czekolady z orzechami. Jakie było ich zdziwienie i zadowolenie, gdy powiedziałam po niemiecku „danke sze”. Tylko tyle potrafiłam. No i może „guten tag”. Niestety powitanie w domu było o wiele mniej entuzjastyczne, kiedy wróciłam ze swoją zdobyczą. Babka o mało mi tej czekolady nie wydrapała z ust, krzycząc, że to hitlerowskie i na pewno zatrute. Substytutem sklepowych słodkości były w naszym domu ciasteczka robione przez mamę. Składały się z margaryny „palmy”, kakao, cukru oraz płatków owsianych. Bardzo mi smakowały. W mojej klasie były prawdziwym hitem. Mogłam za nie prowadzić wymianę na cudownie pachnące gumki do mazania i kolorowe karteczki made in germany. Chowałam je przed babką w obawie, że mi to wszystko wyrzuci. Przyznam, że jej zachowanie w stosunku do zachodnich sąsiadów było dość dziwne. Z jednej strony pluła na niemiecką gospodarkę, a z drugiej świadomie bądź nie, eksponowała w kuchni płócienne makatki z napisami typu „Guten appetit” czy „Gott segne uns”. Taka to była szorstka przyjaźń.
Niestety hojność władzy zaczęła się kurczyć już gdzieś w połowie lat siedemdziesiątych, kiedy to wprowadzono kartki na cukier. Zaczęło też brakować mięsa. Szczęśliwie na wiosce zawsze można było zdobyć kiełbasę po świniobiciu, jajka oraz mleko. Przed świętami, chyba wielkanocnymi, wisiały na kiju od miotły pęta suszonej kiełbasy. A zapach, aż ślina sama kapała! Niestety do świąt obowiązywał zakaz spożywania smakołyków ze spiżarni. Babka reglamentowała żywność w ściśle określony przez siebie sposób. Wszystko było skrupulatnie wykorzystane. Jak gotowany był rosół, to mięso z niego było mielone na farsz na pierogi. Jak zostało za dużo ciasta na pierogi, to na blasze pieca wypiekane były mace – chrupiące placuszki. Uwielbiam je do dziś. Ojciec nigdy ich nie jadł, gdyż jak twierdził – boi się, że go znów oskarżą o kolaborację z Żydami, a sześćdziesiąty ósmy już przeżył i nie chce do tego wracać. Właściwie nigdy potem nie dopytywałam go o szczegóły relegacji z uczelni. Babka oczywiście miała swoją hipotezę, nie popartą żadnymi twardymi dowodami. Twierdziła, ba! była przekonana, że ojciec jest Żydem, a tylko dlatego nie wyjechał do Izraela bo przekupił jakiegoś urzędnika. Ciekawa jestem, czym ojciec mógł przekupić kogokolwiek? Raz, że był biedny (przynajmniej wtedy), jak mysz kościelna. Dwa, był uczciwy do bólu. Trzy, był raczej podobny do Karela Gotta, a nie do Leonarda Cohena. No, ale seniorka wiedziała swoje. Zwłaszcza, gdy przyglądała się mojej twarzy. Bo przecież mój garbaty nos musiałam odziedziczyć po ojcu, a nie po kimś ze strony babki!

Wydania: