Mój 8 listopada

Autor: 
Leszek Majewski

Jest wieczór, 8 listopada 2021 roku. Siedzę z żoną przy zastawionym – tak na miarę wieku i zdrowia – specjalnie przystrojonym stole w dużym pokoju, w którym zwykle czcimy ważne dla nas wydarzenia, a więc i przyjmujemy gości. Siedzimy we dwoje, bo tylko my zostaliśmy z tych, którzy tę tradycję utrzymywali, a teraz ich już nie ma wśród nas, żyjących. Dlatego, jak zwykle, w tym dniu już wcześniej byliśmy na cmentarzach, przy ich grobach żeby im dać dowód pamięci, a nam wyróżnić ten dzień spośród innych.
To rodzinna tradycja. Największe święto rodzinne, które wprowadziłem wiele lat temu, kiedy byłem licealistą. Tak dawno, że już nikt nie pamięta kiedy dokładnie to było. Ale pamiętamy, że było to wtedy, kiedy nasze życie znacznie się polepszyło. Kiedy było już nam dobrze, bardzo dobrze. Ustalono, że będą odbywane dokładnie w tym dniu 8 listopada bez względu na to jaki to będzie dzień tygodnia, zawsze w domu rodzinnym, nawet wtedy, kiedy będziemy od niego daleko to też przybędziemy. Będzie w nich uczestniczyło tylko nas czworo: matka Janina, ojciec Władysław, starszy ode mnie o 5 lat brat Zbigniew, no i ja. I tak było. Z czasem nasze żony, kiedy już je mieliśmy, miały o to pretensje, ale pogodziły się z tym, kiedy dowiedziały się o charakterze spotkań, które przeradzały się w poważne, rodzinne debaty. Zdawaliśmy sprawozdania, rodzice też, z działań w minionym roku i dyskutowaliśmy o zamierzeniach na kolejny rok. Nie było to łatwe, bywało, że otrzymywało się cięgi, na szczęście tylko słowne. Wtedy ten, który owe cięgi otrzymywał częściej nalewał i miła atmosfera trwała nadal.
Zaczynały się poczęstunkiem, odśpiewaniem wybranej pieśni przy dźwięku akordeonu, na którym grałem, opowiadaniem nowych dowcipów. Później były te poważne rozmowy kończone luźnymi wypowiedziami, śpiewaniem, oglądaniem zdjęć. Zwykle przeciągały się do późnej nocy, bo wiadomo było, że będziemy razem, jak za dawnych lat, spali.
Dziwnym i zastanawiającym jest fakt, że nawet powtarzane te same wydarzenia są inaczej postrzegane i wywołują inne reakcje. To pewnie wiek i doświadczenie dają w ten sposób o sobie znać. Z czasem dowiedzieli się o naszym, rodzinnym święcie bliżsi, dalsi sąsiedzi i znajomi, pozazdrościli nam i w niektórych rodzinach też w podobny sposób swoją rocznicę obchodzili.
Jestem starym mężczyzną, ale mimo dolegliwości wynikających przede wszystkim z wieku dobrze się czuję, nie mają one wpływu na zainteresowania, zachowanie i wesoły sposób bycia. Przyjaciele też mówią, że po mnie starości nie widać. Nawet szanowna pani Maria – Polka, która udostępniała nam zwiedzanie kościoła na Kahlenbergu o 6-tej rano, kiedy oświadczyłem, że już nie będę prowadził wycieczek, tylko z nazwy, z Ziemi Kłodzkiej do Wiednia trwających 22 godziny, bo starość nie radość. Szybko, bez zastanowienia mówiła, że w odniesieniu do mnie wcale te słowa nie pasują, że nie różnię się od innych sposobem bycia, a głosem to nawet ich przewyższam. Że w Austrii podobni do mnie wiekiem i sprawnością, chełpią się wiekiem i z dumą noszą na piersiach tabliczki, na których jest on wypisany. A poza tym kto będzie ją budził jak ja, pieśnią „Kiedy ranne...” o 6. rano, która, mimo, że rano, że o różnej pogodzie, to zawsze wywołuje dobry humor, który przenosi się na dzień, sprawiając, że jest lepszy od innych. Szkoda, że nie mają takiego ciekawego podejścia do życia inni przewodnicy.
Wiem, że tym schlebiają mi, że starają się robić mi przyjemność. Chętnie to przyjmuję. Jest mi miło, ale kalendarza nie da się oszukać.
Charakterem prawie dokładnie pasuję do prezentowanych horoskopowo: kalendarzowego – Bliźnięta, kwiatowego – Narcyz, no i imiennego. Zgodnie z nimi prowadzę energiczne, dynamiczne życie, urozmaicone różnymi wydarzeniami, których często jestem autorem. Jest mi z tym dobrze tylko ciągle brak mi czasu. Tak, że jest co wspominać i o czym opowiadać. Trzeba by użyć niejednej skóry wołowej żeby je opisać. Było bardzo wiele przeróżnych wydarzeń, szczególnie w czasie długiej tułaczki spowodowanej wojną.
Wspomniałem wcześniej „było już nam dobrze”, dając do zrozumienia, że było i źle, bardzo źle i biednie i to wtedy, kiedy tego najmniej się spodziewaliśmy. Trzeba było ten arcytrudny okres przeżyć. Nie było odwrotu. Nigdy, nawet w czasie wojny, nie przeżyliśmy takiej biedy i upokorzenia.
W czasie wojny zaopiekował się nami były pracodawca, wzięty adwokat warszawski. Jak wspominali rodzice – bardzo dobry i równie bogaty człowiek. Posiadający część majątku na odległym Wołyniu. Był nim duży obszar lasu, w którym pracowali rodzice. Było wspaniale. Mieszkaliśmy w specjalnie dla nas zbudowanej, jeszcze pachnącej świeżym drewnem, leśniczówce dość daleko od dopiero powstającego, rozwijającego się miasteczka Ratałówka przy linii kolejowej Kowel – Sarny. Niestety, z racji spodziewanej wojny, ojca jako rezerwistę powołano do wojska. Już na trzeci dzień zjawili się obcy, nieznajomi Ukraińcy obwieszczając, że za trzy dni spalą leśniczówkę a jak w tych dniach nie opuścimy jej, to spalą razem z nią i nas. Naturalnie, że opuściliśmy piękną leśniczówkę i bardzo gościnny las i zamieszkaliśmy w bardzo biednej, prawie opuszczonej chacie na obrzeżach wspomnianego miasteczka. Podłogę zastępowało klepisko, przy piecu było miejsce do leżenia, a przez ściany, mimo że były ogacone (ocieplane) na zimę, to przewiewał wiatr.
Ojciec już w pierwszych dniach wojny dostał się do niewoli ale utrzymywał z nami korespondencję. Kiedy dowiedział się z listów matki, że coraz bardziej grozi nam niebezpieczeństwo z rąk rozwścieczonych, ukraińskich band, poprosił, też listownie, pracodawcę, żeby nas zabrał do siebie. Śmiała to była prośba, ale ten wspaniały człowiek, natychmiast zareagował. Spowodował przewiezienie do Kowla, gdzie było bezpiecznie ale bardzo niewygodnie, przede wszystkim ze względu na ciasnotę w pomieszczeniach zamieszkiwanych przez podobnych nam ludzi. To też przewiózł nas przez granicę do Warszawy, do swojej willi na kilka dni, a następnie do kolejnego swojego majątku koło Jaktorowa.
Z tej męczącej, długiej podróży zapamiętałem scenę, której nigdy nie zapomnę. Mecenas czekał na nas na dworcu i kiedy zauważył wysiadających z tobołkami, wymęczonych podróżą, skromnie ubranych, to bez zastanowienia podbiegł i nie patrząc na nic serdecznie przywitał się z matką całując w policzek. On, przystojny, w sile wieku, porządnie ubrany mężczyzna wita zupełnie nie pasującą do niego, przede wszystkim ubiorem, kobietę. Wywołało to tak wielkie wrażenie na ludziach będących na peronie, że pewnie ze zdziwieniem przyglądali się tej scenie. Zauważywszy to, mecenas głośnym, łamiącym się głosem powiedział – ludzie, to uciekinierzy z Wołynia. Następnie pochwycił mnie na ręce, a przytuliwszy brata do siebie, znowu głośnym głosem mówił – no mam już was kochane orlęta. Już jesteście bezpieczni. Już nic wam nie grozi. Jeszcze coś mówił ale z powodu zbiegowiska i przeżywania tej chwili, nie pamiętam co. Niektórzy ludzie wyciągali do matki ręce trzymając pieniądze, zapłakana matka, zawsze dumna, naturalnie dziękując nie przyjmowała ich mówiąc, że nie będzie ich nam brakowało. Piękne to było przeżycie.
Ojciec zorientowany w stosunkach i polityce międzynarodowej, już będąc w niewoli wiedział, że nie będzie można wracać na Wołyń i trzeba szukać innego miejsca i sposobu na życie. Już wtedy myślał o wyjeździe na zachód od Wołynia. Spotkał się z nami w przeddzień ogłoszenia zakończenia wojny. Naturalnie myślano nad tym co dalej. Bo chociaż oferowano ojcu objęcie i prowadzenie tego majątku, to ojciec dziękując oferty nie przyjął. Tłumaczył to tym, że mecenas już nie żyje, że chce być niezależny, że najbardziej interesuje go prowadzenie gospodarstwa rolnego, które zabezpieczy nas przed biedą, a przede wszystkim przed głodem, który przeżył dwa razy w życiu. I po tym pierwszym przypadku omal nie przypłacił go życiem. W wyniku tych rozmów wybrał się na rekonesans w okolice Kłodzka. Miasto zrobiło na nim wielkie wrażenie. Tak wielkie, że będąc w niewoli dowiedział się o nim i jego okolicy dość dużo z gazet i dostępnej literatury. A zapamiętał, bo wioząc niewolników do Niemiec, pociąg dość długo stał na dworcu miejskim, był więc czas na przyjrzenie się mu. Wiedział, że jest piękne, leży w równie pięknej, dobrze zagospodarowanej okolicy. Teraz zaś wiedział, że otrzyma gospodarstwo, które zapewni wygodne, dostatnie życie. Wrócił zadowolony, z dokumentem zezwalającym na objęcie gospodarstwa we wsi Wolany, blisko uzdrowiskowego Puszczykowa (Polanicy Zdroju) i Kłodzka. To nic, że mieszkają w nim jeszcze ich gospodarze, którzy przecież będą wywiezieni. Zadowoleni, ba, szczęśliwi jechaliśmy jak na Ziemię Obiecaną, pełni nadziei, że rozpoczną się dobre, oczekiwane czasy. Niestety, po przyjeździe do Wolan nadzieje runęły. Okazało się bowiem, że zabezpieczone dokumentem gospodarstwo jest zajęte przez osadnika, a dwóch innych stara się, żeby jeden z nich został wspólnikiem. Katastrofa życiowa! Nie mając innego wyjścia zamieszkaliśmy w domu w najbliższym sąsiedztwie gospodarstwa z nadzieją, że sprawa bardzo szybko będzie wyjaśniona. Uznano, że to niedociągnięcia ówczesnych władz, co w tamtych czasach można było wybaczyć, zrozumieć, ale nie pogodzić się z tym.
Wtedy właśnie dopadła nas okrutna bieda. Skończyły się zapasy przygotowane na drogę, kończyły się pieniądze. Nie było żadnego zaplecza, z którego można by było czerpać wyżywienie, bo zamieszkaliśmy w domu stolarza, któremu też bieda do garnków zaglądała. Jedynym wyjściem było podjęcie pracy umożliwiającej otrzymywanie kartek żywnościowych. Toteż ten człowiek, któremu po trwającej pięć lat i osiem miesięcy niewoli marzyła się niezależność, zmuszony został do podjęcia pracy urzędnika. Otrzymano kartki ale okazało się, że nie starczało pieniędzy na wykupienie gwarantowanej żywności. To też kupowano część, sprzedawano ją i za uzyskane pieniądze kupowano resztę, która nam nie wystarczała na miesiąc. Na szczęście w nieszczęściu niektórzy osadnicy nie umiejąc języka niemieckiego prosili ojca o tłumaczenie, inni o leczenie zwierząt, bo ojciec z racji zawodu był po trosze weterynarzem, jeszcze inni prosili o napisanie urzędowego pisma. Ojciec, jak mówił, ze wstydem pobierał zapłatę w artykułach żywnościowych, których tym, którzy osiedli w gospodarstwach, nie brakowało. Uczył też analfabetów. Byłem nawet świadkiem jak jeden z nich podpisywał napisane przez ojca pisma. Ojciec dał mu odpowiednio zamoczone w atramencie pióro, tak, żeby nie zrobił kleksów i czekał aż on ten podpis złoży. Wziął pióro a następnie przyglądał się miejscu, w którym miał to zrobić, wreszcie zaczął pisać, bardziej to na rysowanie wyglądało. Przekrzywiając głowę to w lewo, to w prawo podpisał się. Ale na wszelki wypadek zapytał czy już wystarczyło liter, a nazwisko miał krótkie. Buła.
Sąsiedzi podobno różnie nas traktowali. Jedni szydzili, wyśmiewali rodziców, że umieją czytać i pisać, a dali się tak wykiwać. Inni współczuli i widząc biedę przynosili żywność. Naturalnie rodzice ją przyjmowali, dziękowali i nakłaniali do rozmowy. Chodziło im o to, żeby spotykali się i poznawali. Dom stawał się coraz bardziej otwartym. Dom, na który, czy na zamieszkanie w nim, też dokumentów nie było. W ten sposób rodzice – społecznicy od zawsze łączyli ludzi, którzy byli przywożeni z różnych stron dawnego kraju, a nawet z zagranicy. Z czasem umawiali się na dłuższe spotkania, było je gdzie organizować, bo dom po wywiezieniu maszyn stolarskich i Niemców był obszerny i miał dużą salę na te spotkania się nadającą. Wkrótce doprowadzono do wspólnego opłatka, na którym deklamowałem wiersze, brat tego nie chciał robić, a nawet sylwestra.
Wiosną następnego roku (1946) pewnie dla załagodzenia sprawy z gospodarstwem zaproponowano ojcu objęcie leśnictwa. I może by coś z tego było gdyby wśród papierów, które dano do wypełnienia, nie było deklaracji przystąpienia do PPR-u. Poczuł się tym obrażony, zlekceważony, bo nikt na ten temat nic nie mówił, a ojciec miał po wojnie awersję na każdą partię, na tę szczególnie. Pozostało więc jak było. Było biednie ale wesoło. Z tym, że w czasie tych spotkań zauważono obcych ludzi, a to stojących koło okna, a to wolno się przechadzających obok domu. Rodzice zrozumieli jaki to miało znaczenie i zaprzestali tych spotkań.
Po ponad rocznym upominaniu się o definitywne ustosunkowanie się do sprawy związanej z gospodarstwem, przykazano zajęcie jego połowy. Na szczęście pierwszy osadnik był dobrym, sprawiedliwym człowiekiem, chociaż złym rolnikiem. Często korzystał z ojca rad. Jednak nie opuszczono domu, w którym zamieszkaliśmy. Był przestronny, bez budynków gospodarskich, w niewielkim ogrodzie, między strumieniem zawsze pełnym krystalicznej wody z jednej strony, a główną wiejską drogą z drugiej. Od tego czasu życie i uznanie u sąsiadów uległo znacznej poprawie.
Dobrze prowadzona praca w gospodarstwie pozwalała na działalność społeczną, tak rodziców, jak i naszą. Umożliwiała ona też dokładniejsze poznanie subregionu z bogactwem jakże zróżnicowanych krajobrazów, które dała mu matka natura, wzbogacanych jeszcze przez pokolenia. Nawet niespodziewane przypadki, które się zdarzały, nie zakłócały spokojnego życia. Było dobrze. Coraz lepiej. To wtedy ustaliliśmy obchodzenie uroczyste dnia przyjazdu na Ziemię Kłodzką. Początkowo, przez lata, odbywane były według ustalonego regulaminu. Z czasem, od powołania brata do obowiązkowej służby w brygadach Służby Polsce, bywało go brak. Brat i ja nie byliśmy zainteresowani rolnictwem, dlatego rodzice oddali gospodarstwo za rentę, a następnie sprzedali dom. Śmierć ojca w 1985 roku wyraźnie wpłynęła na złagodzenie regulaminu spotkań. Umożliwiła udział w nich i innych członków rodziny. Bywało rozmaicie. Z czasem przestawały one interesować dzieci urodzone już tutaj. Zresztą już wysłuchały się wielu wspomnień od dziadków i rodziców opowiadanych nie tylko w czasie tych spotkań. Rzadko w nich uczestniczą. Częściej telefonują. Rodzinne święto zanika. Po prostu człowieczy los.
Kończąc, zachęcam do zaśpiewania pieśni, która od 15 X 2016 r. została oficjalnym hymnem Towarzystwa Miłośników Ziemi Kłodzkiej. Wybrana melodia „Marszu Czachowskiego” skomponowana przez nieznanych kompozytorów w 1863 r., użyta do słów pieśni patriotycznej „Marsz, marsz Polonia” jest znana. Melodia podniosła, ze wszech miar godna słów tego hymnu. Łatwa do zapamiętania co zapewnia popularność. Słowa, krótkie ale wierne odtwarzają historię przybyłych tu z różnych stron ludzi – swojego rodzaju Polonii, historię Towarzystwa, zachęcają równocześnie do wstępowania pod jego sztandar.
Kochajmy Ziemię Kłodzką
**
Stańmy razem towarzysze, weźmy się za ręce
By wyrazić cześć i chwałę swemu Towarzystwu
Miłośników Ziemi Kłodzkiej, jak je tu nazwano
gdy ponury los tułaczy wreszcie pokonano.
Jeszcze razy nas bolały, czuliśmy wiew wojny
Już miał nastać czas radosny, nastać czas spokojny
Ale jednych wypędzono z miłej ojcowizny
Innych bardzo nakłaniano do nowej ojczyzny.
Chociaż wszystko obcym było, mieszkać tu musieli
I nie znając swej przyszłości, łączyć się zaczęli
Chwała wielka ojcom naszym, co to zrozumieli
I na ziemiach odzyskanych pierwsi to podjęli
Przez te wszystkie długie lata, dając jemu wszystko
Stworzyliśmy najsławniejsze w kraju Towarzystwo
I pod jego piękny sztandar wszystkich zapraszamy
Piękną i świetlaną przyszłość jemu zapewniamy.

Wydania: