Wchodzimy w nowy etap surowości
Jak słusznie zauważył Stanisław Michalkiewicz: wchodzimy w nowy etap surowości, o czym sam przekonał się na własnej skórze po tym, jak komornik zablokował mu konta bankowe na skutek wyroku zaocznego wydanego przez Sąd Okręgowy w Poznaniu na rzecz pewnej pani, której ma zapłacić 150 tys. zł plus inne koszty. Wyrok zapadł bez wiedzy zainteresowanego, który nawet nie wiedział, że toczy się jakaś sprawa, ponieważ zawiadomienia wysyłane były pod nieaktualny adres. O wyroku także pewnie by się nie dowiedział, gdyby nie owo wyzerowanie kont, podobnie jak nie wie o co chodzi. Może się dowie, gdyż złożył wniosek o przywrócenie terminu do wniesienia apelacji, jako że był całkowicie pozbawiony możliwości uczestniczenia w tym postępowaniu oraz pod jakim pretekstem został tak dokładnie wyszlamowany.
Przypadek ten pokazuje, że każdy może zostać pozbawiony środków do życia pod jakimkolwiek pretekstem, zwłaszcza gdy zlikwidowany zostanie obrót gotówkowy. Zwolennikiem tego ostatniego jest nowy minister finansów Tomasz Kościński. Jako powody likwidacji obrotu gotówkowego podaje się do wierzenia, że spowalniają rozwój cyfryzacji, generują koszty produkcji i przechowywania pieniędzy, a także, że pieniądze psują ludzkie charaktery, na czym żeruje szara strefa. Z wyjątkiem tego o kosztach, są to powody groteskowe, a i same koszty też są zrozumiałe jako efekt uboczny każdej działalności gospodarczej a taką jest produkcja i przechowywanie pieniędzy, tyle że prowadzona przez państwo.
Te zresztą są niczym w porównaniu do niebezpieczeństw, które ze sobą niesie przejście na system bezgotówkowy. Jedno już opisałem powyżej jako formę dyscyplinowania osób niewygodnych z czym skojarzyć można ujawnienie przez Michalkiewicza notatki o rozmowach pana Tomasza Yazdgerdiego z panem ambasadorem Jackiem Chodorowiczem, dotyczącej ust. 447 just. Drugie to narzędzie totalnej inwigilacji, co w powiązaniu z pierwszym uczyni nas niewolnikami systemu, a mówiąc wprost, może pozbawić nas wolności, własności i śro-dków do życia bez stosowania siły fizycznej. Wrota do nowego, wspaniałego świata właśnie się otwierają.
Jeszcze o państwach narodowych
Jak wszyscy wiedzą, często piszę o globalnym projekcie likwidacji tzw. państw narodowych. Piszę „tak zwanych”, bo problem w tym, że nazwy tej używa się jako kalki pojęciowej, takiego mema, który pokazać ma, że państwa o charakterze narodowym to czyste zło, wręcz nazizm. Logiki w tym nie ma, ale zbitka pojęciowa działa. Bo cóż ten „nazizm” oznacza? Tak naprawdę to tyle, co narodowy socjalizm, w historii występujący jako m.in. hitleryzm, tyle, że socjalizm, w tym ujęciu jaki propaguje szeroko rozumiana lewica, nie jest złem. Taki np. socjalizm ponadnarodowy, jaki propaguje Unia, złem już nie jest. Ponadto, państwa narodowe narodowymi są tylko z nazwy. Np. taka Wielka Brytania w obecnej postaci składa się z Anglików, Szkotów, Walijczyków i Irlandczyków. Francja ma też swoje regionalizmy, a w Hiszpanii Katalonia uważa się za coś innego niż reszta, zresztą Baskonia także. W Niemczech Bawaria także ma swoją odrębność, większą niż inne landy a Austria to w tłumaczeniu tyle co Wschodnia Rzesza. Czy ktoś poważnie myśli o rozbiciu tych państw? A skądże. We Francji od ponad roku trwa stan wojenny a rząd Hiszpanii, gdy przyjdzie co do czego rozprawi się brutalnie z katalońskimi separatystami, tak jak na innym kontynencie i w innym państwie rozprawiono się z separatystami teksaskimi. Czy to powstrzyma rozpady tych państw, czy też podzielą los Jugosławii? To się okaże, bo sprawa nie jest przesądzona.
Z drugiej strony trwa proces osłabiania władzy centralnej. U nas na przykład, duże miasta tworzą, nieformalne jeszcze ale już rzeczywiste, autonomiczne komuny miejskie, o czym przekonują np. wydarzenia jakie miały miejsce we Wrocławiu podczas marszu niepodległości. Inne miasta, jak Gdańsk, Kraków, Poznań, czy Warszawa wreszcie, nie specjalnie udają, iż, delikatnie mó-wiąc, rząd centralny cieszy się u nich powagą. Mamy też inny rodzaj separatyzmu, który nazwę separatyzmem zawodowym, np. sędziów. Wszyscy wiedzą o co chodzi. Rząd zaś robi wszystko aby zachować pozory władzy, która wymyka mu się z rąk. Jak to się skończy – nie wiadomo, ale wszystko przed nami.
Warto przeczytać
Philippe de Villiers – francuski polityk, były parlamentarzysta krajowy i eurodeputowany, założyciel i lider Ruchu dla Francji, napisał książkę pt. „Kiedy opadły maski”. Książka jest śledztwem historyczno-politycznym na temat prawdziwych fundamentów Unii Europejskiej, które czyta się jak thriller. Warto o tym wspomnieć, bo perełki książkowe są taką rzadkością, że łatwo mogą zatonąć w zalewie paździerzu tym bardziej, że została wydana po polsku.
Poszukiwania materiałów prowadził m.in. w Stanfordzie, Berlinie, a nawet Moskwie, dokumentując fakty, takie jak apokryficzne wspomnienia, amerykańska agentura, przepływy dolarowe, wyczyszczone życiorysy i skrywane przynależności, a wreszcie – wielkie zdrady. Okazuje się, że Ojcowie-Założyciele Unii Europejskiej to nie świetlane postacie bynajmniej, co gorsza pracowali na rzecz obcych interesów. Oto kilka smaczków na zachętę.
Taki Jean Monet na przykład, guru unijnych ultrasów, przedstawiony jest jako francuski Dyzma, mający nie do końca wyjaśnione kontakty z ZSRR z jednej strony a z drugiej z USA. Jego Fundacja na Rzecz Zjednoczonej Europy była finansowana przez CIA, której był agentem wpływu. Z kolei Robert Schuman, urzędnik niemiecki i poseł francuski to typowy kameleon, umiejący przystosować się do każdej sytuacji, o ksywce „kościelny”, ponieważ na czas okupacji niemieckiej ukrył się w klasztorze. Po wojnie Amerykanie zmusili go do otwarcia się na Niemcy w słynnej „Deklaracji...”. Pierwszy przewodniczący Komisji Europejskiej Walter Halstein z kolei w czasie wojny był współpracownikiem Hansa Franka (tego Franka!), co nie przeszkadzało mu po wojnie brać czynny udział w amerykańskim programie „Sun flower” oraz doradzać m.in. kanclerzowi Adenauerowi.
Jak wiemy, przeciwnikiem tych panów a i idei zjednoczonej Europy w proponowanym kształcie był Charles de Gaulle, widząc w tym narzędzie kontroli USA nad narodowymi państwami europejskimi. Na czym ten interes polegał i dlaczego datę 9 maja uznaje się za mit założycielski UE, znajdą zainteresowani w książce. Warto przeczytać.
PAD jak pdaczka
Wydawałoby się, że postęp niczym już nie zaskoczy a jednak człowiek uczy się przez całe życie. Oto w Gdańsku powstała Polska Akademia Dzieci i jest „to pierwszy na skalę międzynarodową bezpłatny Uniwersytet prowadzony przez dzieci. Nasi Młodzi Naukowcy w wieku od 6. do 12 lat prowadzą swoje wykłady i przedstawiają własne badania naukowe wspólnie z Dużymi Naukowcami, wykładowcami” - czytamy na oficjalnej stronie PAD.
Z psychologii rozwoju wiadomo, że do zakończenia szkoły średniej, czyli tak mniej więcej, bo są tu pewne różnice osobnicze, człowiek może chłonąć wiedzę ale jeszcze nie potrafi się uczyć samodzielnie. Nawet na wyższych uczelniach studenci nie prowadzą samodzielnej działalności badawczej, to przychodzi na dalszym etapie. Kwestią zasadniczą jest sformułowanie problemu. To, wbrew pozorom, nie jest takie proste. Czy dzieci w PADzie mogą ten proces przeskoczyć? Jasne, że nie. Co więcej, mogą zostać okaleczone na resztę życia. Może być tak, że jako dorośli pozostaną na poziomie 9-latka. Co na to psychologowie i pedagodzy? Wiadomo przecież, że człowiek rozwija się stopniowo, nie tylko fizycznie ale i psychicznie, to znaczy, że rośnie i rozwija się także mózg i jego funkcje. Rozwój człowieka zachodzi w sposób tajemniczy, niekończącej się serii etapów wzrostu. „Epiktesis” to greckie słowo oznaczające stałe posuwanie się naprzód. Życie duchowe jest określane właśnie przez to, że nie ma ostatecznego celu, z wyjątkiem przekraczania każdego celu, który już został osiągnięty.
Skąd pomysł PAD-u? Wydaje mi się, że jest to efekt mechanicznego ujęcia człowieka, takiej żyjącej maszyny, którą można odpowiednio zaprogramować i będzie działać. Korzenie tkwią jeszcze u Kartezjusza, a oświecenie i jego póź-niejsze mutacje obecne w lewicowych koncepcjach pogląd ten utrwaliły. To coś podobnego do modnych obecnie prac na tzw. sztuczną inteligencją. Rzecz w tym, że owa sztuczna inteligencja to nic innego jak trochę lepszy komputer, może nawet najnowszej generacji, ale mózgu ludzkiego, który jest ośrodkiem inteligencji, nie zastąpi, choć jak się patrzy co na niektórych, to można mieć wątpliwości. Mózgu, w odróżnieniu od maszyny, nie da się zbudować. Mało tego, komputer można rozłożyć na części i ponownie złożyć, mózgu nie. Komputer nie może się sam uczyć, informacje dostaje z zewnątrz. Człowiek to nie tylko inteligencja, jakkolwiek by nie była definiowana, to także emocje, instynkty, doświadczenie a jego rozwój nigdy się nie kończy. Do tego jest jeszcze coś takiego jak rozwój duchowy, czy, jak kto woli, boskie tchnienie. Maszyna tego nie ma i mieć nie będzie.
Skąd zatem wiara w sztuczną inteligencję? To kolejna forma transhumanizmu, będącego niczym innym jak lewicową tęsknotą do zarządzania z jednej strony, a wiarą, że można żyć bez pracy, którą wykonają roboty – z drugiej. To utopia, ale jak każda utopia w wydaniu lewicowym, pociągnie za sobą wiele ofiar.