Opowiadanie: Dzisiaj

Autor: 
Zbigniew Czyszczoń

Następnego dnia po dziwnym spotkaniu z nieznajomą, postanowiłem pójść tą samą trasą z nadzieją, że może jeszcze raz spotkam tajemniczą kobietę. Wybrałem się po południu, gdy park wokół twierdzy zapadał już w zimowy ale bezśnieżny sen. Niestety, mimo usilnych obserwacji, i krążenia w koło po tych samych śladach, nie spotkałem jej. Poszedłem więc dalej trasą, która jak pasek obejmowała twierdzę. Gdy wszedłem na ścieżkę od wschodniej strony, znalazłem się u jej podnóża, której mury wznosiły się wysoko po mojej prawej stronie, a po lewej wzgórze kończyło się w dolinie rzeki. Ścieżka, biegnąc w dół, w pewnym momencie urywała się, wchodząc dalej na ulicę, a właściwie na chodnik biegnący wzdłuż kamienic, ponoć przed wojną jednej z bogatszych, zamieszkałych przez administrację miasta, i kupców. Stałem w miejscu, z którego miałem dwie drogi: albo wejść do miasta, albo wspiąć się na utworzony niedawno szlak turystyczny, wijący się pod jej murami.
Mimo, że wejście na szlak było bardzo strome, a tym bardziej o tej porze roku śliskie i niebezpieczne, postanowiłem tam skierować swoje kroki. Zmrok już zapadał, gdy znalazłem się na ścieżce. Trasę turystyczną oświetlały zainstalowane na niej, zamknięte w metalowych kinkietach, światła ledowe, co sprawiało, że szło się tędy jak po gwiezdnym szlaku. Wszystko wokół mnie było gwiezdnym szlakiem. Mury z prawej strony, a na lewo, poniżej, błyszczące światła ulicznych latarń, i blask świateł wyglądających jak oczy, padający z nie zasłoniętych okien domów, przytulonych do twierdzy. Szedłem powoli, wchłaniając ciszę wieczoru i atmosferę tajemniczości otaczającej to miejsce.
Niewielu turystów przemierzających ten szlak, jest w stanie zobaczyć więcej, niż tylko to, co jest widoczne i bardzo realne. Ja byłem jednym z tych, którzy potrafią zagłębić się w otchłań czasu, niezbyt głęboką, ale głębiej niż ktokolwiek to potrafi. Dla mnie to była taka wyprawa, jak na dno jeziora, które kiedyś było wioską i nagle zostało zalane sztucznym zbiornikiem. Szedłem lekkim krokiem tak, jakby ubyło mi wielu lat. Byłem zachwycony tym widokiem, który roztaczał się po mojej lewej stronie, gdzie miasto szykowało się już do snu, skąpane w blasku latarń. Zatrzymałem się, i stałem jak urzeczony, opierając się o barierkę, którą tworzyła stalowa lina rozwieszona między metalowymi palikami. Zapatrzyłem się w dół i zasłuchałem. W tym momencie stało się coś dziwnego. Wróciły głosy przeszłości, bardzo realne, bliskie mi głosy. Na moment zapomniałem gdzie się znajduję. Zastanawiałem się, czy ja stojący nad zboczem to ja, czy ja słuchający dziwnych głosów to już nie byłem ja. A głosy stawały się coraz wyrazistsze, i coraz głośniejsze. Słyszałem, na pewno słyszałem swoje imię, które ktoś wymawiał, nawołując mnie abym zszedł. Tak, to były głosy moich kolegów. Wołali mnie, ciągle wołali. Wytężyłem wzrok, ale nikogo nie dostrzegłem. Te głosy dochodziły gdzieś z dołu, i były tak wyraźne, jakby ta przestrzeń, w której się znajdowałem wzmacniała je wielokrotnie. Już byłem pewny, że to są głosy moich kolegów, którzy nawoływali mnie, schowanego wśród drzew. Słyszałem je bardzo wyraźnie.
- Zaraz przyjdę – krzyknąłem i schylając się pod ogrodzeniem ze stalowej linki zacząłem schodzić. Nie wiedziałem, albo nie chciałem wiedzieć, że teren jest uporządkowany i nie ma na nim ani drzew ani krzaków. Jest tylko bardzo stroma skarpa, z kępami traw i mnóstwem kamieni. Pierwszy krok to był krok w przepaść. Nie mogąc utrzymać równowagi, poleciałem w dół, obracając się wokół własnej osi, nie mając się czego złapać, bo niczego po drodze nie było. Zdążyłem się zatrzymać w pozycji leżącej na brzuchu, i rozłożyłem ręce, palcami tworząc coś w rodzaju czekana, próbując wyhamować prędkość. W końcu się udało, ale pokaleczone palce bardzo bolały. Leżałem i nasłuchiwałem. Tylko cisza rozpościerała swój welon. Ale po chwili głosy kolegów powróciły. Wołali mnie i pytali gdzie jestem, i dlaczego schodzę do nich tak długo.
- Już idę – krzyknąłem. Oderwałem ręce od kamienistego podłoża i znów poleciałem w dół. Ocknąłem się prawie u podnóża skarpy, ale nie przerażony tylko bardzo zdziwiony.
– Jak to się stało? – pytałem siebie ze złością. Przecież wiele razy tędy wchodziłem i schodziłem i nic się nie działo. Spojrzałem w górę. Wysoko, bardzo wysoko ujrzałem gwiazdy, a gdy oswoiłem oczy z ciemnością, wypatrzyłem oświetloną trasę, ukrytą pod murami twierdzy. Nikogo na niej nie było, żadnych zabłąkanych turystów, ani prawdziwych turystów szukających wieczornych wrażeń pod murami. Spojrzałem w dół. Widziałem tylko dachy kamienic z usypiającymi w nich mieszkańcami. Nagle usłyszałem przytłumiony głos kobiety dobiegający z góry, z miejsca gdzie przed chwilą stałem.
– Halo – co pan tam robi ? Jak pan tam się znalazł? – pytała.
W pierwszej chwili nie wiedziałem o co chodzi tej kobiecie, i czy rzeczywiście zwraca się do mnie. Byłem przecież daleko w dole.
- Mówię do pana – słyszy mnie pan?- co pan tam robi, i jak pan tam się znalazł? – zasypywała mnie pytaniami.
- Nic tutaj nie robię – krzyknąłem. Zszedłem tylko do swoich kolegów. Zawołali mnie, to musiałem zejść.
- Jacy koledzy, co pan bredzi? – kobieta była bardzo zdziwiona.
- Przecież to jest jakiś chory człowiek – usłyszałem głos mężczyzny, dobiegający z tego samego miejsca. - Powinniśmy wezwać pomoc.
- Proszę pana – to znowu głos kobiety. - Zawezwiemy kogoś do pomocy – przecież tu jest bardzo niebezpieczne zejście.
- Nie potrzebuję żadnej pomocy – krzyknąłem – nic mi nie jest. - Setki razy tędy schodziłem i wchodziłem.
-Tędy? – usłyszałem zdziwiony głos. Chyba że to było wieki temu. Przecież musiał pan wiedzieć, że tutaj wszystko się zmieniło. Dzisiaj już nie jest to samo co wczoraj – dodała.
Spojrzałem w górę. Kobieta i mężczyzna zniknęli. Zostałem sam. Umilkły również głosy moich kolegów. Chwilę trwałem w zawieszeniu, jak kamień rzucony do góry, który po osiągnięciu swojego apogeum zaraz zacznie spadać. Ale mój kamień wbrew prawom fizyki postanowił wrócić na trasę z której zszedł, a właściwie spadł. Ale łatwiej to było powiedzieć niż wykonać. Czołgałem się po zboczu jak robak, chwytając czegoś, co pozwoliłoby na utrzymanie stabilności. W połowie drogi chwytając zdawałoby się solidną podpórkę w postaci kamienia, znów runąłem w dół kalecząc sobie powtórnie palce obu rąk. Leżałem twarzą do zbocza i patrzałem w górę, którą miałem zdobyć. W tym momencie nie myślałem o niczym, tylko o wejściu na górę. Obudziłem w sobie instynkt przetrwania. Nastawiłem się na walkę z tym zboczem, które pokonywałem kiedyś setki razy. Nie dopuszczałem do siebie myśli, że ktoś musiałby mnie stąd wyciągać. Co by powiedzieli moi koledzy. Wyśmialiby mnie na pewno. Nasłuchiwałem ich głosów, ale usłyszałem tylko bicie własnego serca i swój ciężki oddech. Znów zacząłem się wspinać, a właściwie czołgać pod to bardzo strome wzgórze. Szło mi bardzo ciężko, więc po chwili postanowiłem zrobić to, co dawniej robiłem. Wspiąłem się na palce nóg, i szybkim krokiem, na czworakach zacząłem wchodzić. Ale po trzech szybkich krokach grunt się osunął i znów runąłem w dół. Poczułem ból w kostce. Już nie podnosiłem się, tylko czołgałem jak żołnierz zdobywający wrogie wzgórze. Spojrzałem w górę. Nikogo nie było. Zresztą nie miałem ochoty wołać o pomoc. Ja i moi koledzy nigdy nie wzywaliśmy pomocy w takich sytuacjach. Każdy zdany był na siebie. Wspinałem się mozolnie centymetr po centymetrze, i metr po metrze. Gdy już barierki były bardzo blisko, dostrzegłem jakiegoś spóźnionego, albo szukającego nocnych wrażeń turystę.
- Co się tak gapisz? – spytałem. Może pomożesz mi wejść?
Mężczyzna wychylił się i wyciągnął mnie poza barierki na swoją stronę. Jego mina mówiła wszystko. Był zdezorientowany. – Jak pan tam się znalazł? – spytał
- Poszedłem spotkać się z kolegami, tam na dole – odpowiedziałem.
Odszedł natychmiast, nie oglądając się za siebie. Myślał zapewne, że drwię z niego. A ja mówiłem prawdę. Byłem zmęczony, obolały, drżący na całym ciele i zagubiony. Ale teraz droga do rzeczywistości była już łatwa, teraz to już była autostrada. Schodząc po metalowych schodkach oglądałem się co chwilę, zatrzymując, i nasłuchując. Za mną była tylko ciemność i cisza. Nikt mnie już nie wołał. Na schodach prowadzących w kierunku ratusza, zauważyłem wchodzących do góry, dwóch ratowników medycznych.
- Czy nie widział pan jakiegoś szalonego faceta , który spadł ze skarpy? – spytał jeden z nich.
- Nie – odpowiedziałem. A kto was powiadomił?
- Jakaś pani, która nie chciała podać nazwiska – odpowiedział jeden z nich. - Ona i jej mąż widzieli mężczyznę na dole skarpy i rozmawiali z nim, ale nie chciał żadnej pomocy. Przypuszczali, że to był jakiś dziwny facet, może pijany, bo powtarzał cały czas, że musiał zejść do swoich kolegów, którzy go wołali, i spotkać się z nimi. Właśnie dzisiaj musiał zejść – powtarzał. Jakby się z nimi umówił.
- Rzeczywiście – powiedziałem – jeżeli tam był, to musiał być naprawdę dziwny facet.

Wydania: